Страница 25 из 90
– Od kogo? – spytała ostro Jane.
Jean-Pierre przybrał postawę obro
– Od Mohammeda Khana.
– Ale nie mówił chyba w swoim imieniu?
– Może nie.
– Co powiedział?
– Że uczysz kobiety z wioski, jak nie zachodzić w ciążę.
Jane westchnęła. Denerwowała ją nie tylko głupota męskiej połowy wioski, ale także przychylne nastawienie Jean-Pierre’a do męskich skarg. Pragnęła, by jej bronił, a nie dawał posłuch tym, którzy ją oskarżają.
– Oczywiście, stoi za tym Abdullah Karim – stwierdziła. Żona mułły bywała często nad rzeką i bez wątpienia powtarzała mężowi wszystko, co tam usłyszała.
– Chyba będziesz musiała tego zaprzestać – powiedział Jean-Pierre.
– Zaprzestać czego?
– Doradzania im, jak wystrzegać się ciąży.
To nie był rzetelny obraz tego, czego Jane uczyła kobiety, nie miała jednak zamiaru ani się bronić, ani usprawiedliwiać.
– Dlaczego miałabym tego zaprzestać? – spytała.
– To stwarza niepotrzebne konflikty – wyjaśnił Jean-Pierre z cierpliwością, która doprowadzała Jane do pasji. – Jeśli ciężko obrazimy mułłę, być może będziemy zmuszeni wyjechać z Afganistanu. A co ważniejsze, może to przysporzyć złej sławy organizacji Médicins pour la Liberté i rebelianci zaczną odmawiać przyjmowania wysyłanych przez nią lekarzy. Widzisz, to jest święta wojna
– zdrowie duchowe jest tu ważniejsze od fizycznego. Mogą zadecydować, że obejdą się bez nas.
Istniały jeszcze i
– Po prostu będziemy musieli zaryzykować.
– Czyżby? – powiedział i wyczuła, że wzbiera w nim złość. – A niby dlaczego?
– Bo istnieje właściwie tylko jedna rzecz o nieprzemijającej wartości, jaką możemy ofiarować tym ludziom, a jest nią informacja. To bardzo chwalebne opatrywać im rany i podawać lekarstwa zabijające drobnoustroje, ale zawsze będą cierpieli na brak chirurgów i niedobór leków. Możemy trwale poprawić stan zdrowotny tych ludzi, ucząc ich podstawowych zasad odżywiania się, higieny i dbałości o zdrowie. Lepiej obrazić Abdullaha, niż tego zaprzestać.
– A jednak wolałbym, żebyś nie robiła sobie z tego człowieka wroga.
– On mnie uderzył laską! – krzyknęła z wściekłością Jane. Chantal zaczęła płakać. Jane opanowała się z wysiłkiem. Pokołysała przez chwilę Chantal, po czym dała jej piersi. Czemu Jean-Pierre nie dostrzega tchórzliwości swej postawy? Dlaczego groźba wydalenia z tego zapomnianego przez Boga kraju tak go przeraża? Jane westchnęła. Chantal odwróciła buzię od jej piersi wydając pełne niezadowolenia pomruki. Zanim zaczęli sprzeczkę, do ich uszu doleciała odległa wrzawa.
Jean-Pierre zmarszczył czoło nasłuchując. Po chwili wstał. Na ich podwórku rozległ się męski głos. Jean-Pierre podniósł z podłogi szal i zarzucił go Jane na ramiona. Ściągnęła jego końce na piersi. Był to kompromis – zgodnie z afgańskimi normami nie stanowił dostatecznego okrycia, ale zaparła się, że nie będzie wymykać się z izby, jak człowiek drugiej kategorii, kiedy podczas karmienia do jej domu wchodzi mężczyzna. Oświadczyła, że jeśli ktoś ma coś przeciwko temu, to niech lepiej nie przychodzi do lekarza.
– Wejść – zawołał w narzeczu dari Jean-Pierre.
To był Mohammed Khan. Jane chciała mu już wygarnąć prosto z mostu, co myśli o nim i o reszcie mężczyzn z wioski, ale widząc napięcie na przystojnej twarzy Afgańczyka powstrzymała się. Poza tym nawet na nią nie spojrzał.
– Konwój wpadł w zasadzkę – oznajmił bez wstępów. – Straciliśmy dwudziestu siedmiu ludzi i cały ładunek.
Jane zamknęła oczy wstrząśnięta tą nowiną. Podobnym konwojem przybyła do Doliny Pięciu Lwów i obraz tragedii sam nasunął się jej przed oczy. Zalany księżycową poświatą szereg brązowoskórych mężczyzn i wychudłych koni ciągnący w nierównych odstępach kamienistym szlakiem poprzez wąska, cienistą dolinę; zrywający się w nagłym crescendo warkot helikopterowych wirników; flary, granaty, ogień z broni maszynowej; panika wśród mężczyzn usiłujących szukać schronienia na nagim zboczu; beznadziejne strzały oddawane do niewrażliwych na nie helikopterów; a w końcu jęki ra
Nagle przypomniała się jej Zahara – w konwoju był jej mąż.
– Co… co z Ahmedem Gulem?
– Wrócił.
– Och, dzięki Bogu – odetchnęła Jane.
– Ale jest ra
– Czy zginął ktoś z naszej wioski?
– Nikt. Banda miała szczęście. Mój brat Matullah wyszedł z tego cało. Tak samo Alishan Karim, brat mułły. Jest jeszcze trzech ocalałych – dwaj z nich są ra
– Zaraz tam będę – powiedział Jean-Pierre. Przeszedł do frontowej izby domu, izby, w której kiedyś mieścił się sklep, potem lazaret. Teraz służyła za magazyn na medykamenty.
Jane włożyła Chantal do prowizorycznej kołyski stojącej w kącie izby i pośpiesznie doprowadziła się do porządku. Jean-Pierre będzie prawdopodobnie potrzebował jej pomocy, a jeśli nie, to może Zaharze przyda się trochę współczucia.
– Nasze zapasy amunicji są na wyczerpaniu – powiedział Mohammed.
Jane nie zmartwiło to zbytnio. Wojna wzbudzała w niej obrzydzenie i nie uroniłaby ani jednej łzy, gdyby siła wyższa zmusiła rebeliantów do zaprzestania na jakiś czas zabijania biednych, nieszczęsnych, tęskniących za domem siedemnastoletnich sowieckich żołnierzyków.
– W tym roku straciliśmy już cztery konwoje – ciągnął Mohammed. – Przeszły tylko trzy.
– W jaki sposób Rosjanie je wytropili? – spytała Jane.
– Musieli wzmóc obserwację przełęczy z nisko lecących helikopterów – rzucił z sąsiedniej izby Jean-Pierre, który słyszał wszystko przez otwarte drzwi
– a może korzystają także z fotografii satelitarnych. Mohammed pokręcił głową.
– Nie, to Pusztuni nas zdradzili.
Jane pomyślała sobie, że to całkiem możliwe. W wioskach, przez które przechodziły konwoje, uważano czasem, że ściągają one sowieckie naloty i nie było wykluczone, że niektórzy wieśniacy kupują sobie bezpieczeństwo informując Rosjan o trasie danego konwoju – chociaż Jane nie bardzo potrafiła sobie wyobrazić, jak przekazują te informacje Rosjanom.
Przypomniała sobie, czego się spodziewała w ładunku przewożonym przez zaatakowany konwój. Prosiła o więcej antybiotyków, trochę igieł jednorazowego użytku i mnóstwo sterylnych opatrunków. Jean-Pierre wypisał długą listę lekarstw. Organizacja Médicins pour la Liberté miała swojego przedstawiciela w Peszawarze, mieście w północno-zachodniej części Pakistanu, w którym partyzanci zaopatrywali się w broń. Podstawowym asortymentem środków farmaceutycznych dysponował na miejscu, ale niektóre leki musiał czasem sprowadzać drogą lotniczą z zachodniej Europy. Cóż za strata czasu. Realizacja takiego zamówienia mogła potrwać nawet kilka miesięcy. Z punktu widzenia Jane była to strata o wiele większa niż brak amunicji.
Wrócił Jean-Pierre ze swoją torbą. Wyszli w trójkę na podwórko. Było ciemno. Jane zatrzymała się jeszcze na chwilę, żeby przypomnieć Farze o konieczności przewinięcia Chantal, po czym pobiegła za Jean-Pierre’em i Mohammedem.
Dogoniła ich przed meczetem. Nie była to imponująca budowla. Nie miała w sobie nic z przepięknych barw ani wyszukanych ornamentów, kuszących z kart popularnych przewodników po sztuce islamu. Była to konstrukcja bez ścian, której strop stanowiła podparta kamie
Przypominający werandę budynek meczetu oświetlały naftowe lampy, wiszące na hakach wbitych w kamie