Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 24 из 90

Zmierzchało. Kobiety zaczęły zbierać się niespiesznie do powrotu do wioski. Jane szła z Zaharą słuchając jej jednym uchem i myśląc o Chantal. Jej uczucia do dziecka przeszły już przez kilka faz. Zaraz po porodzie przepełniały ją ulga, tryumf i radość z wydania na świat żywej, idealnie zdrowej istoty ludzkiej. Euforia ta szybko jednak opadła, ustępując miejsca skrajnemu przygnębieniu. Nie miała pojęcia, jak zajmować się dzieckiem i, wbrew panującej powszechnie opinii, nie odnajdywała w sobie żadnej instynktownej wiedzy na ten temat. Bała się dziecka. Nie było w niej ani śladu matczynej miłości. Zamiast tego dręczyły ją dziwaczne i przerażające sny i wizje, w których mała umierała – upuszczona do rzeki, zabita przez bombę albo wykradziona w nocy przez śnieżną panterę. Nie zwierzyła się dotąd Jean-Pierre’owi z tych koszmarnych myśli, bojąc się, że uzna ją za wariatkę. Dochodziło na tym tle do konfliktów z akuszerką, Rabią Gul. Rabia twierdziła, że kobiety nie powi

Po usunięciu się Rabii Jean-Pierre mógł wreszcie zająć należne sobie miejsce u boku żony i córki. Był delikatny i śmiały w stosunku do Chantal oraz kochający i czuły dla Jane. To właśnie on poddał dość stanowcza sugestię, by karmić Chantal, kiedy obudzi się w nocy, przegotowanym kozim mlekiem i poszperawszy w swoim medycznym magazynku zmajstrował prowizoryczną butelkę do tego celu, tak żeby tylko on musiał wstawać do małej. Naturalnie Jane budziła się zawsze, gdy tylko Chantal zapłakała, i nie zasypiała, dopóki Jean-Pierre jej nie nakarmił; była to jednak dla niej wielka wyręka. Pozbyła się wreszcie tego doprowadzającego ją do czarnej rozpaczy uczucia skrajnego wyczerpania, które tak przygnębiająco na nią wpływało.

W końcu, chociaż obawa i brak wiary w siebie nadal ją prześladowały, znalazła w sobie owe pokłady cierpliwości, na której nadmiar nigdy nie narzekała; i chociaż nie była to głęboka, instynktowna wiedza i pewność, na których obudzenie się czekała, mogła już ze spokojem stawić czoło codzie

Grupka kobiet dotarła do skupiska chat tworzących rdzeń wioski i jedna po drugiej zaczęły znikać za błotnymi murami swoich podwórek. Wchodząc do własnej chaty Jane przepłoszyła stadko kur i odsunęła z drogi wychudzoną krowę.

W środku zastała Farę nucącą Chantal przy świetle naftowej lampy. Rozbudzone dziecko szeroko otwierało oczka, wyraźnie zafascynowane brzmieniem piosenki śpiewanej przez dziewczynę. Była to kołysanka o prostych słowach i skomplikowanej, orientalnej linii melodycznej. Jakie to ładne dziecko, pomyślała Jane; te jej tłuściutkie policzki, ten maleńki nosek i te błękitne, błękitne ślepka.

Posłała Farę, by zaparzyła herbatę. Dziewczyna była bardzo wstydliwa i kiedy przyszła tu po raz pierwszy, dygotała cała ze strachu przed pracą dla obcokrajowców; ale mijała jej już ta nerwowość i początkowy lęk przed Jane przeradzał się stopniowo w coś przypominającego pełną uwielbienia lojalność.

Kilka minut później przyszedł Jean-Pierre. Jego bufiaste bawełniane spodnie i koszula lepiły się od brudu i zbroczone były krwią, a w długich brązowych włosach i ciemnej brodzie miał pełno kurzu. Wyglądał na zmęczonego. Wracał z Khenj, leżącej w Dolinie, odległej o dziesięć mil wioski, gdzie udzielał pierwszej pomocy ocalałym z nalotu bombowego. Jane wspięła się na palce, żeby go pocałować.

– Jak było? – spytała po francusku.

– Źle. – Uścisnął ją i pochylił się nad Chantal. – Cześć, malutka. – Uśmiechnął się, a Chantal zagaworzyła.

– Co się stało? – spytała Jane.





– To była rodzina, której chata stoi w pewnej odległości od wioski, sądzili więc, że są bezpieczni. – Jean-Pierre wzruszył ramionami. – Potem przyniesiono kilku partyzantów ra

– Zaraz będzie – powiedziała Jane. – Co to była za potyczka?

– Zwyczajna. – Przymknął oczy. – Helikopterami nadleciało wojsko i z sobie tylko znanych powodów zajęło wioskę. Mieszkańcy zbiegli. Partyzanci przegrupowali się, wezwali posiłki i zaczęli ostrzeliwać Rosjan ze wzgórz. Są straty po obu stronach. W końcu partyzantom skończyła się amunicja i wycofali się.

Jane pokiwała głowa. Żal jej było Jean-Pierre’a – opatrywanie ofiar bezcelowej bitwy nie należało do podnoszących na duchu zajęć. Banda nigdy nie była obiektem takiego desantu, ale Jane żyła w ciągłym strachu przed nim – w se

Weszła Fara z gorącą zieloną herbatą, kawałkiem płaskiego chleba nazywanego tutaj nan i kamie

– Nie, dziękuję. – Podniósł swój kubek. – Raczej jeszcze kropelkę Château Cheval Blanc. – Jane dolała mu herbaty, a on udawał, że delektuje się nią jak winem, sącząc powoli płyn i przepłukując sobie nim gardło. – Po tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym rocznik tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty drugi wydaje się nie doceniony, ale w moim odczuciu jego stosunkowa grzeczność i niezaprzeczalnie dobre maniery przynoszą niemal tyle rozkoszy co perfekcja elegancji, właściwa jego okrzyczanemu poprzednikowi.

Jane uśmiechnęła się. Zaczynał znów być sobą.

Chantal rozpłakała się i Jane poczuła natychmiast stanowiące odzew na ten sygnał kłucie w piersiach. Podniosła dziecko i zaczęła je karmić. Jean-Pierre nie przerywał jedzenia.

– Zostaw trochę masła dla Fary – upomniała go Jane.

– Okay. – Wyniósł resztki kolacji i wrócił z miską morw. Jane podjadała czekając, aż Chantal przestanie ssać. Dziecko wkrótce zasnęło, ale Jane wiedziała, że za kilka minut obudzi się i zażąda repety.

– Dzisiaj znowu musiałem wysłuchiwać skarg na ciebie – powiedział Jean- Pierre odsuwając od siebie miskę.