Страница 39 из 57
Większość z tych ostatnich wyrażała się czasem pobłażliwie o „filantropii” Profesora, który wielkodusznie tolerował bandy zasmradzającej mu klinikę, hałaśliwej biedoty. Kuziew nie zamierzał wyprowadzać ich z błędu. W istocie to nie wielcy goście, choćby nie wiem jak astronomiczne sumy oferowali i jakimi przysługami potrafili się odwdzięczyć, ale właśnie ta biedota, wysupłująca tutaj oszczędności całego życia, była dla Świętego Mykoły głównym źródłem dochodu.
Wyszedłszy z budynku, jeszcze na schodach Kuziew uniósł do twarzy telefon i przywoławszy sekretarkę, kazał się łączyć z Wendzyłowiczem.
Wendzyłowicz właśnie przechadzał się w tym czasie po wysypanym żużlem parkingu między Parachowką a Czarcim Wirażem. W wydłużonej kabinie białego szpitalnego furgonu siedziała tylko rudawa, krągła pielęgniarka o zadartym nosku, zwana Zlewką, oraz dobierający się do niej z braku lepszego zajęcia Wieniczka, zmie
Wendzyłowicz? Co tam się u was, hm, wyrabia? -mówił Kuziew, mijając kłaniającego się z szacunkiem strażnika, pilnującego zastrzeżonej części szpitalnego parku. -Dzwoni mi tu z Kolonii jakiś histeryk, że się nie zatrzymaliście na noc, że Perhat nie pilnuje planu i pyskuje. No, co tam jest?
Wendzyłowicz nie stanął na wysokości zadania. Powinien być w każdej chwili gotów do udzielenia szefowi wyczerpujących wiadomości. Tymczasem, dukając, musiał w końcu przyznać, że nie orientuje się, dlaczego zatrzymali się tu, a nie gdzie indziej. Jego gorączkowe zapewnienia, że dziewczynka czuje się doskonale i że wszystko jest w porządku, zostały przez Kuziewa ucięte gniewnym pytaniem:
– Wendzyłowicz, czy ja wam muszę przypominać, dlaczego wy tam jesteście?
– Nie, Borysie Fiodorowiczu – zapewnił lekarz, przeklinając się w duchu.
– A ja wam i tak przypomnę. Wy tam, Wendzyłowicz, jesteście dlatego, że Profesor was, przez wzgląd na waszego ojca, wyciągnął z nędzy, wysłał na staż, przyuczył i w ogóle zrobił z was człowieka. Zainwestował w was, rozumiecie? Zaufał. I niech was Christos spasi kiedykolwiek go zawieść, bo bez niego jesteście chodzące gówno i jeszcze mniej, poniał? Ja mam codzie
– Borysie Fio…
– Dobrze, dość – burknął Kuziew i rozłączył się. Chwile potem wchodził do swego gabinetu. Usiadł za biurkiem, lekkim i funkcjonalnym, bez baterii telefonów, nie przypominającym w niczym mahoniowego lotniskowca z głównego budynku, i przez dłuższą chwilę zastanawiał się, wciąż nie opuszczając zaciśniętej w ręku słuchawki.
Problem polegał na tym, że zupełnie nie wiedział, co właściwie mu się nie podoba. Telefon z biura fundacji w Kolonu na pewno nie był powodem do niepokoju. Perhat nie trzymał się planu? Tutaj trzymanie się planów nie było ani cnotą, ani dowodem mądrości. Tylko jakiś-durny szwab, który przez całe życie nie wychylił nosa poza strefy ochro
Rzecz w tym, że Kuziew nauczył się nie lekceważyć swoich podświadomych niepokojów. Gdyby nie to, już dawno by nie żył.
To ta cholerna telewizja, myślał, przypominając sobie, po co tutaj przyszedł. Z jednej strony wiedział, że to się szpitalowi przyda, że zaowocuje konkretnymi, dodatkowymi pieniędzmi. Z drugiej, choć zgadzał się ze wszystkimi argumentami, jakimi go przekonywano, i nie mógł nic zarzucić ich logice, instynkt starego lisa burzył się przeciwko rozgłosowi. Przez całe życie uważał, że sprawy trzeba załatwiać dyskretnie – im większa wartość kontraktu, tym mniej osób powi
Kazał sekretarce wrzucić DCI 6 na monitor w jego gabinecie i zanim się zacznie transmisja, połączyć go z Kijowem, ze Stawyszynem.
Stawyszyna nie było, a jego ludzie nie mieli żadnych istotnych wiadomości. Droga pusta jak rzadko, z przeciwka tylko parę większych konwojów, których wymijanie może przyblokować Perhata na dłużej na Czarcim Wirażu. W większości sami starzy znajomi, z obcych spory transport ze sprzętem elektronicznym z Krasnodaru sprawdzali ich już, wszystko potwierdzone. Karawana fundacji zaparkowała koło wzgórza, na którym od paru miesięcy utrzymywał posterunek Skrebec „mądrze – pomyślał Kuziew i w duchu zgodził się ze wszystkimi pochwałami, z jakimi polecał mu Perhata Skawyszyn). Samolot jankesów już stoi na lotnisku, jutro od rana nabierają paliwo.
Ta rozmowa jednak jakoś wcale Kuziewa nie uspokoiła. Miał potworne, męczące wrażenie, że nie chodzi o telewizję. Że o czymś zapomniał, o czymś kardynalnym, ale o czym – no, zabij, nic, za chińskiego boga.
I czego właściwie o tej porze roku szukają na drodze krasnodarcy, jeszcze z jakimś sprzętem elektronicznym? -pomyślał, ale nie zdążył skupić się na tej kwestii, bo oto ekran monitora wypełniło obracające się powoli, przestrze
Doug Schlaf, pracownik Nature's Friends Group zwanej potocznie Grupą Harta, oglądał tę samą animację w wyświetlaczach komputerowych gogli, siedząc nad resztkami spóźnionego śniadania w kafeterii Starbucks. W Seattle dochodziła jedenasta. Pomimo tego za oknem, pod którym siedział Doug, było szaro i nieprzyjemnie. Jak przez większość dni w roku siąpił drobny deszczyk pokrywający rybią oślizłością ulice, budynki i wznoszący się nad nimi wielki bilbord TIOMKIN PIEROGAS.
Klimat na pewno stanowił najsłabszą stronę tego miasta ale z punktu widzenia menedżera, jakim był Doug Schlaf, miał on najmniejsze znaczenie. W miarę jak gospodarcze centrum świata przemieszczało się z zachodniej europy do wschodniej Azji, gospodarcze centrum Unii przesuwało się ze wschodniego na zachodnie wybrzeże Stanów. Formalnie wciąż jeszcze biura w Nowym Jorku i Waszyngtonie zwały się głównymi, a te z Seattle i Los Angeles filiami, ale w coraz większym stopniu było to fikcją. Z drugiej strony, fikcja czy nie, Doug nie mógł pozwolić sobie na oficjalne przeniesienie z centrali do filii -oznaczałoby to degradację w hierarchii służbowej. Jedynym wyjściem pozostawało być bez przerwy w drodze, zawsze w hotelu i wiecznie przy hotelowej, samolotowej czy kawiarnianej końcówce sieci. Dla trzydziestoczteroletniego Douga, mężczyzny w pełnym zdrowiu i doskonałej kondycji fizycznej, wystrzegającego się jak ognia jakichkolwiek trwalszych związków z kobietami, nie było to nazbyt wygórowaną ceną za pozycję jednego z zastępców szefa biura organizacyjnego Grupy Harta.
Ruch powietrza oraz brzęk talerzyków pozwolił mu domyślić się, że kelnerka zbiera właśnie z jego stolika naczynia. Powinien odchylić na chwilę wyświetlacz, przynajmniej z jednego oka, uśmiechnąć się do niej, coś powiedzieć. Dziewczyna podawała mu już trzecie śniadanie z rzędu i był najwyższy czas, żeby się z nią zaprzyjaźnić. Tym razem jednak ograniczył się tylko do uśmiechu i skinięcia głową na oślep, gdzieś mniej więcej w jej kierunku. Obraz telewizyjny, wyświetlany przez komputer w zajmującym dwie trzecie interfejsu oknie, rozmazywał się trochę, momentami zanikał głos. Sięgnął do wysuniętej spod dolnego skraju blatu klawiatury, przez moment kręcił trackballem, próbując go podregulować. W wersji z anglojęzycznym lektorem dźwięk był znacznie lepszy, za to obraz chwilami tracił pły