Страница 38 из 57
Siedział chwilę, zastanawiając się, po diabła żabojad wyskoczył ze swojego wozu i przybiegł w podskokach otworzyć Jacqueline drzwi. To „cherie” – doszedł w końcu do wniosku – było przeznaczone dla niego. Najwyraźniej żabojad chciał przypomniać Perhatowi, że mówią sobie z tą kobietą per „kochanie”. Zachciało mu się śmiać.
Trzeba się było brać do pracy. Zakrzątnąć się wokół obozowiska, dopilnować ludzi, wyznaczyć służby… Otworzył drzwi i zsunął się po stromym błotniku na szurgoczący pod podeszwami żużel.
Budynki Świętego Mykoły, roztasowane w sosnowym lesie, nieco ponad dwadzieścia kilometrów na południe od Lwowa, zajmowały dobrych kilkanaście hektarów. Projektowali je i budowali jeszcze sowieci, z właściwą sobie pogardą dla racjonalnego gospodarowania ludzkim wysiłkiem, materiałami budowlanymi i przestrzenią. Ogromne gmaszyska, mające w sobie coś z egipskich piramid, oddzielone były jedno od drugiego szerokimi na kilkadziesiąt metrów placami. Później, kiedy już szpital zmienił patrona z Bohaterów Pracy Socjalistycznej na Świętego Mikołaja, place te zaczęto jak popadnie zabudowywać. Najpierw pojawiły się niskie budynki z dodatkowymi izbami chorych, pomieszczeniami gospodarczymi i gabinetami diagnostycznymi dla nie przewidzianej w pokracznych gigantach nowoczesnej aparatury. Potem, kiedy u Świętego Mykoły rozpoczął swe rządy profesor Jurij Kostyszyn, resztę wolnej przestrzeni wypełniło mrowie baraczków oraz parterowych domków z charakterystycznymi amerykańskimi elewacjami z plastikowych listew. W miarę, jak ranga szpitala wzrastała, przybywało na jego terenie mieszkań, sklepów i magazynów, aż w końcu pomiędzy sowieckimi marmurami wyrosło niewielkie miasteczko.
Miasteczko to, siedziba wybrańców losu, zazdrośnie strzegło swego dobrobytu przed nieproszonymi gośćmi. Otaczający je dwumetrowy mur podwyższono i wzmocniono podwójnym płotem z drutu kolczastego, wzdłuż którego krążyli ubrani w czarne uniformy wartownicy. Mówiło się o rozmieszczonych gęsto czujnikach, kamerach i śmiercionośnych pułapkach, które czekały na intruzów, nikt jednak nie wiedział o nich nic pewnego. Ani z zewnątrz, ani od strony budynków dostępnych dla pacjentów nie dawało się zbyt wiele zobaczyć, a strażników mądrzej było nie pytać. Gdyby zresztą ktoś przejawiał nadmierną ciekawość, zajęliby się nim sami miejscowi. Szpital w ten lub i
W kruchej równowadze sił Kostyszyn zdołał sobie wywalczyć pozycję udzielnego księcia. Najstarsi lekarze twierdzili zresztą, że feudalny system rządów obowiązywał w kompleksie szpitalnym od zarania jego dziejów, a Kostyszyn jedynie rozwinął go stosownie do możliwości, o jakich nie mógł śnić żaden z poprzedników. Kostyszyn miał układy ze wszystkimi drużstwami, zmieniał je zależnie od tego, które w danej chwili kontrolowało kluczowe ministerstwa, ale nigdy nie pozwolił, aby którekolwiek przejęło kontrolny pakiet udziałów. Nawet wszechpotężny Potapow musiał powściągnąć zapędy do ściślejszego podporządkowania sobie Świętego Mykoły. Szpitala potrzebowali wszyscy i już samo to było gwarancją jego niezależności – ktokolwiek próbowałby naruszyć stan rzeczy, tworzył przeciwko sobie zwarty front pozostałych. Kostyszyn z kolei był wystarczająco rozsądny, by nie wykraczać poza swoją dziedzinę. Zadowalał się dochodami, jakie dawało mu prowadzenie wzorcowej kliniki, korzystającej ze specjalnej życzliwości rządu i organizacji międzynarodowych. Poza tym pozwalał swoim ludziom działać tylko w kilku branżach, ściśle związanych z ich podstawową specjalnością.
Mało kto wiedział, że Profesor już od dobrych kilku lat coraz rzadziej opuszczał swą luksusową willę. Prowadzenie interesów powierzył najstarszemu z synów, wykształconemu stara
W każdym razie, to właśnie Kuziew wymyślił Śpiącą Królewnę i teraz niepokoił się o nią.
Na biurku Kuziewa stały aż cztery telefony, ale wszystkie, odziedziczonym po sowietach zwyczajem, służyły wyłącznie do podkreślania jego prestiżu. Prawdziwy telefon, wielkości małego notesu, nosił ze sobą w kieszeni na piersi. Ponieważ przykazał, aby wszelkie rozmowy mające cokolwiek wspólnego z konwojem łączono natychmiast, kiedy odezwano się z kolońskiego biura Fundacji, sekretarka przerwała mu kończące się właśnie spotkanie z wysła
Choć w istocie Kolonia nie miała do powiedzenia niczego ważnego, szef szpitala skorzystał z okazji, by zostawić nużącą go sprawę jednemu z zastępców i ruszyć do swojego prywatnego gabinetu.
Kuziew miał dwa gabinety. W tym oficjalnym, urządzonym z należytą pompą w głównym gmachu i wypełnionym mahoniami, przebywał tylko wtedy, gdy musiał przyjmować interesantów. Z jakiegoś powodu czuł się tam źle i kiedy tylko mógł, przenosił się do jednego z nowych budynków, połączonego z głównym gmachem oszklonym łącznikiem. Przejście wymagało nieznacznego nadłożenia drogi, należało za to do strefy niedostępnej dla niższego personelu. Ale tym razem, nazbyt zaaferowany, Kuziew ruszył prosto przez część szpitala przeznaczoną dla zwykłych pacjentów. Mimo zapadającego wieczoru, panował tu jeszcze ożywiony ruch. Wokół łóżek i na schodach przesiadywały całe rodziny, z rąk do rąk krążyła wódka i pęta kiełbasy, gadano głośno, wtykano wilgotne zwitki banknotów przeciskającym się przez ten rejwach pielęgniarkom i sanitariuszom. Synowie, ojcowie czy matki chorych tłoczyli się w kolejce pod gabinetami w nadziei na przyjęcie przez tego lub tamtego lekarza. Gdyby wiedzieli, kim jest ten siwy, lekko utykający jegomość przechodzący pomiędzy nimi, rzuciliby się łapać go za nogawki i wciskać pieniądze. Dlatego też Kuziew nigdy nie nosił białego fartucha ani stetoskopu, po którym koczujące codzie
Tak miało być jeszcze parę godzin. Pod główną bramą uwijała się już armia busów, furgonów i ciężarówek, kursujących w tę i we w tę między szpitalem a miastem. Kuziew przykazał kiedyś, że po dziewiątej nie wolno już zabrać ze szpitala nikogo – zamarudził, niech wraca do miasta piechotą. Było to właściwie jedyne, czego wymagał od kierowców. Opłatę za prawo do jeżdżenia na tej linii ograniczył do zupełnie symbolicznych groszy, uznając, że bardziej mu się opłaci wierność i oddanie okolicy. Nie próbował też pobierać swojej części z tego, co inkasowali od chorych i ich rodzin lekarze czy pielęgniarki. Ci, którzy pracowali w tej części Świętego Mykoły, niczym w najniższym kręgu dantejskiego piekła, nie dostawali pieniędzy od Kostyszyna, musieli utrzymać się sami. Jeśli któryś zdołał sobie zaskarbić szczególne poważanie wśród klientów i zaczynał obnosić się z bogactwem, mógł liczyć na zainteresowanie przełożonych i, z czasem, na awans do któregoś z lepszych oddziałów, gdzie kurowali się pacjenci przychodzący do szpitala z indywidualnego polecenia.