Страница 13 из 57
– Co pan wie o wielkich stadach? – głos slejwera nadal był beznamiętny i oschły.
– Tyle, co i
Chwila ciszy. Krótka chwila.
– Proszę mówić dalej.
– Don Lucio, oferujemy panu ten sam wachlarz usług, co Rosjanie, na dużo korzystniejszych warunkach. Plus szerokie perspektywy rozwoju, ale o tym warto by było porozmawiać osobno. Firma, którą reprezentował Potapow, przestaje się liczyć, Don Lucio. Złamała ona pewne zasady, które obowiązują na naszym terenie, i ściągnęła na siebie niechęć zbyt wielu konrahentów. Być może tutaj są jeszcze mocni, ale wszystkie szlaki na wschód od Karpat kontrolują siły pokojowe.
– Oczywiście – podjąłem po chwili, upiwszy ze szklanki – nie ma najmniejszego powodu, dla którego miałby pan tracić na naszych sporach. Dlatego czujemy się zobligowani do przejęcia wszystkich zobowiązań nieboszczyka Potapowa.
Tym razem milczenie trwało dłużej.
– Jest jeszcze jeden powód, dla którego chciałbym się z panem spotkać, Don Lucio – podjąłem. – Tycjan.
– Tycjan?
– Tak. Oczywiście, nie żaden after ani circle, tylko prawdziwy master. O ile wiem, ten obraz uznano za bezpowrotnie zaginiony w czasie drugiej wojny, kiedy hitlerowcy wywieźli go z Trewiru. Szukaliśmy kogoś, kto tak jak pan, Don Lucio, byłby znawcą godnym tego dzieła. Chcę, żeby stało się ono zalążkiem wielkiej kolekcji. Kolekcji imienia Tulczinskowo Zawoda.
Znowu długa cisza. Wreszcie slejwer wstał.
– Samochód czeka na pana przed wejściem, ale kolegę proszę zostawić tutaj. Proszę się nie obawiać. Nic panu nie grozi, dopóki nie uważam pana za swojego wroga. A gdybym uważał, nie ma znaczenia, jak daleko by pan był.
Nie oglądając się wszedł w czarną sferę i zniknął mi z oczu.
Jeszcze dłuższą chwilę siedziałem oparty ciężko o blat, czując jak przez naprężone do bólu nerwy przelewa się fala zmęczenia. Wreszcie dezaktywowałem otaczające stolik pole; w uszy uderzył mnie rozgwar knajpy i bzdręczenie sitarów. Na ście
Nawiasem mówiąc, te prześcieradła i sitary omal wszystkiego nie pogrzebały. Delegacja Saled-Dina uznała je za prowokację i opuściła lożę, zapowiadając, że zrywa negocjacje i odlatuje z Wiednia, gdy tylko ich samolot napełni zbiorniki. Dopiero po wielokrotnych przeprosinach ze strony organizatorów uroczystości udało się załagodzić sprawę i sprowadzić dostojnych gości z powrotem do Staatsopery. Rzecz jasna, w bieżących relacjach o całej aferze nie sypnięto się ani słowem. Wyłowiłem tę historię z pokongresowych syntez w NewsNecie i aż ciarki mi przeszły po plecach na myśl, że przez takie byle gówno wieloletnia praca o mały włos nie poszła na marne.
Zegarek na moim lewym przegubie pobrzękiwał cicho, w rytm pulsowania czerwonej plamki przy czytniku. Podniosłem go do oczu – 190 na 110. Ale już opadało. Od lewego obojczyka, gdzie wenflon bustera sączył w tętnicę środki rozkurczowe, rozlewała się po ciele fala błogiego chłodu. A może tak mi się tylko zdawało. Wstałem, nie czekając, aż buster zakończy kurację, i zanurzyłem się w eksplodujący setką barw półmrok parkietu.
W półmroku tym twarz Dilijczana lśniła bladym fioletem i niewiele różniła się barwą od sympateksowej kurtki z seledynowym napisem: „Green Bay Packers”, pod którą ukrył mundur. W mieście leżącym w prostej linii o kilkadziesiąt kilometrów od strefy ciągłych utarczek, przerywanych okresami chwiejnych rozejmów, człowiek w mundurze budził sensację, jeśli nie otwartą wrogość. Jeszcze jedno z wariactw rozpadającego się świata.
Wyczuł cię – powiedziałem do ślepi błyszczących w fioletowej twarzy.
– Mają przed wejściem wóz napchany aparaturą jak ciężki czołg. – Nie wyglądał na szczególnie tym faktem zaskoczonego.
– Wracaj do hotelu. Za jakąś godzinę weź obraz i podjedź pod bramę Don Lucia. Ale nic na chama. Jeżeli sami was nie zaproszą, czekaj, aż wyjdę. A jeżeli nie wyjdę, wracajcie do hotelu.
Ruszyłem do drzwi, zanim zdążył wyciągnąć do mnie rękę.
Dilijczan był moim sekcyjnym. Kimś bliższym od brata, siostry lub żony – moją drugą połową. Dosłownie. W czasie walki wszystkie sposoby kontaktu bywają zbyt powolne i trzeba się uciekać do bezpośredniego spięcia busterów. Jeśli Dilijczan dostrzegał w mojej półsferze nadlatujący pocisk lub wyłaniający się cel, czułem to w skurczu mięśni, kierującym broń we właściwą stronę, nim jeszcze odzywał się komputer. I odwrotnie. Nie jest łatwo zgrać się we dwóch tak dobrze, by w każdej chwili móc w porę dostrzec i zniszczyć przeciwnika. Nie da się tego nauczyć ćwicząc na sucho – tylko w czasie walki, tylko w tych ułamkach sekund, gdy gra idzie o życie.
Dlatego raz dobranej sekcji nigdy się nie rozformowuje, pozostaje ona w strukturze grup uderzeniowych piechoty tym, czym atom w strukturze materii. Dwie sekcje – drużyna. Dwie drużyny – pluton. Dwa plutony – półkompania. Dwie kompanie – batalion. I tak dalej – pułk, półbrygada, brygada, dywizja, korpus, oddziały szturmowe, bliskie i dalekie wsparcie, a wreszcie te najważniejsze z najważniejszych, unerwienie całej armii – sekcje dowodzące. Jeżeli jeden z członków sekcji pnie się w górę, ciągnie za sobą drugiego. Tak jak ja ciągnąłem Dilijczana, awansując od kompanii bliskiego wsparcia do zastępcy głównodowodzącego. On w tym czasie zmieniał się z połówki niezawodnej maszyny do zabijania w obsługę centrum dowodzenia – moją pamięć zewnętrzną i peryferia regulujące przepływ informacji do i z sekcji bojowych oraz dowódczych.
Przy tym wszystkim Dilijczan, zrośnięty ze mną jak moje własne ramię, krył w sobie coś nieskończenie odległego, coś spoza tego świata – miłość do Marilyn Monroe. Ściany swego pokoju wykleił jej fotosami. Marilyn ubrana i naga, uśmiechnięta i rozmarzona, poprzeginana kusząco do obiektywów i uchwycona przez fotoreportera w chwili szarego, codzie
Poza tym absolutnie nie wyglądał na świra. Zresztą, kto właściwie jest na tym zwariowanym świecie świrem, a kto nie? Ja tego nie będę oceniał. Być może w tej ruskiej ziemi tkwią jakieś zarazki mistycyzmu, który opanowuje tu dusze i umysły łatwiej niż gdziekolwiek indziej. A może Dilijczan zaraził się swoim szaleństwem grubo wcześniej i przywiózł je na Ukrainę ze sobą.
Z zewnątrz podesłany przez Don Lucia wóz nie sprawiał wrażenia napchanego aparaturą. Wyglądał na kosztowną, luksusową limuzynę używających szalonej młodości nastolatków z bardzo bogatych domów – dobrze ubranych chłopców zabawiających się po nocy katowaniem zapóźnionych przechodniów.
Ale trzej siedzący w aucie gówniarze, na oko nie starsi niż dwanaście lat, o charakterystycznych sylwetkach dzieci przedwcześnie doprowadzonych do tężyzny hormonalnymi kuracjami i chirurgią, zabijali na pewno nie dla zabawy. Gdybym musiał walczyć z kimś oko w oko, na pięści i noże, bez normalnego, bojowego sprzętu – to zdecydowanie wolałbym zbirów Egzekutywy. Mieli w sobie mniej implantów i więcej miłosierdzia dla bliźnich.