Страница 10 из 57
Chciała mu przeszkodzić, ale Arab tylko bezceremonialnie zatkał jej usta dłonią.
– Milcz, rozumiesz? Mam ci ukręcić ten pusty łeb? -dyszał. – Włącz podsłuch gabinetu. No, na co czekasz?! Nie dociera do ciebie, co się tu dzieje?!
– Nie mogę cię potępić, bracie – usłyszeli głos Chantala. – Nie mogę potępić nikogo. Gdzieś po drodze biały człowiek zboczył o jeden drobny krok z drogi. Wyznaczył sobie jeden drobny skrót, jedno ułatwienie. A potem drugie. I trzecie… Kościół poszedł za i
Myślę, że ty także zbłądziłeś, bracie Piotrze. Kościół upadał wielokrotnie. Zdarzali się niegodni papieże, zdarzało się, że zgnilizna przeżerała wszystkie hierarchie, sięgała samego serca Watykanu. I mimo to Kościół się odradzał, bo jakikolwiek by był, zawsze działa w nim Pan. W Kościele jest łączność z Bogiem, poza Kościołem jej nie ma. Zgrzeszyłeś, bracie Piotrze. Nie popadłeś w herezję i nie mogę cię potępić, ale zgrzeszyłeś.
Niech ci to Bóg wybaczy, bo zgrzeszyłeś z miłości do niego. Pomódlmy się o to, bracie Piotrze.
Bracie Piotrze…
Trzask interkomu. Azufahan groźnym gestem położył palec na ustach.
– Jacqueline, środki nasercowe. Prędko.
– Tak, prefekcie.
Szarpnęła się, odpychając Mehmeta i podniosła z fotela.
– Stój. Weź broń – rozkazał.
– Nie mam broni – rzuciła, przetrząsając apteczkę. Nic w niej nie było oprócz tabletek przeciwbólowych. Chwyciła je.
– Musisz mieć broń. Znam przepisy. No, już! – popchnął ją, aż zatoczyła się na pulpit.
Nie wyobrażał sobie, że może w ogóle istnieć tak zimne spojrzenie jak to, które wbiła w niego, rozcierając stłuczoną rękę. Przez chwilę aż poczuł lodowate ciarki na plecach.
Powoli, wciąż przypatrując mu się zimno, otworzyła schowek pod pulpitem i wyciągnęła z niego sześciostrzałowy rewolwer.
Skinął głową, by szła za nim i ruszył do gabinetu Chantala. Prefekt-Wielki Inkwizytor klęczał obok fotela, na którym leżał bezwładny samozwaniec.
Samozwańczy biskup. Fanatyk. Prawiczek, który przez całe życie nie zerżnął ani jednej dupy, który całe życie spędził na wcieraniu się w nie swoje sprawy, na pouczaniu wolnych ludzi, co mogą, a czego nie, na kultywowaniu fanatyzmu i przesądów. Żałosny, śmieszny, godny pogardy.
Godny nienawiści. Gorącej nienawiści narodu, którego częścią czuł się Azufahan – mimo wszelkich zastrzeżeń, jakie mógłby mieć do niego Allach i jego kapłani.
– Już nie potrzeba – powiedział głębokim głosem Chantal. Puścił rękę Leserve'a i litościwym gestem zamknął mu powieki. Potem wstał.
– Wynoś się stąd, Azufahan – powiedział, podniósłszy głowę.
Mehmet wydobył z kabury pistolet. Był rozładowany, z wyjętym magazynkiem – inaczej Azufahan nie zostałby wpuszczony do sektora. Ale z zewnątrz nie było tego widać.
Obejrzał się. Jacqueline stała w progu gabinetu, z rewolwerem w ręku.
– Zastrzel go – rozkazał dziewczynie. – Rzucił się na mnie.
Przeraźliwa, nieruchoma cisza. Twarz Jacqueline przypominała wyrżniętą z lodu maskę.
– Zrób to, bo o wszystkim dowiedzą się imamowie. Ten człowiek jest groźny, rozumiesz?!
Poruszyła wargami.
– Tak. Zastrzel go.
Patrzył, jak powoli, niezwykle powoli Jacqueline podnosi broń, jak ściąga spust i w tej samej chwili poczuł ból zatoczył się pchnięty potężnym uderzeniem w brzuch nie słyszał nic zdążył tylko zauważyć jak raz jeszcze z lufy bucha płomień i jeszcze jedno uderzenie twarz dziewczyny ściągnięta pełna nienawiści
Upadł i zasnął, niejasno zdając sobie sprawę, że to śmierć.
Opuściła rękę z pistoletem i przez długą chwilę przyglądała się twarzy inkwizytora. W znanych dobrze rysach Chantala zdawały się pojawiać nowe, zupełnie i
– Tak, ojcze. Wiem, co zrobiłam.
Nie odpowiedział. Chciała go zasypać pytaniami. Dziesiątkami, setkami pytań.
A potem pomyślała, że będzie jeszcze po temu dość okazji.
Odwróciła się bez słowa i poszła do swojego terminalu, wezwać strażników.
listopad 1991
Pięknie jest w dolinie
Kryzys zaczął się w kilka godzin po śmierci Potapowa, gdy siedziałem w kajzer klubie przy rogu Novaragasse i Zirkusgasse, czekając na odpowiedź Don Lucia. Tak jak zawsze, pierwszym objawem była nagła słabość mięśni i ból stawów, jakby ktoś miażdżył mi kości obcęgami. Potem nadpłynęła fala zniechęcenia i przygnębienia. Z przeraźliwą jasnością uświadomiłem sobie, że cała moja robota nie ma za grosz sensu. Że Don Lucio, gdy dotrze do niego wiadomość o moim telefonie, wzruszy tylko ramionami. Że jeśli nawet zgodzi się na spotkanie i zainteresuje sprawą, to cupola nigdy nie zechce inwestować takiej forsy w interes, który za kilka lat może pochłonąć następna wojna. I że nawet gdyby chciała zainwestować, nie dojdziemy do ładu z muslimami, a jeśli, powiedzmy, dojdziemy, to po kilku miesiącach ci, z którymi udało się dojść do ładu, zostaną pozarzynani przez kolejnego szaleńca, który dorwie się tam do władzy, i wszystko trzeba będzie zaczynać od początku. A wtedy, pochylony nad rozjarzonym czerwonawą fluorescencją blatem stolika, wiedziałem, byłem pewien, że nie znajdę już dość sił, by cokolwiek zacząć od początku.
Przed oczyma ciągle miałem to, co zostało z Potapowa. ale nie czułem radości. Niczego nie czułem. Kompletne odrętwienie. Na co to wszystko, Skrebec? – pytałem w milczeniu swego widmowego odbicia na fosforycznej gładzi blatu. Dzisiaj żyjesz, jutro gnijesz – szkoda czasu na ambitne plany, życie zmarnujesz, a wszystko i tak się pewnego dnia rozsypie przy wtórze złośliwego śmiechu.
Wiele razy, gdy moja tarczyca, rozregulowana latami hormonalnej stymulacji, zaczynała zalewać organizm tym obezwładniającym koktajlem chemikaliów, a z jakichś względów nie mogłem sobie pozwolić na kontrę bustera, zastanawiałem się, jaki to wszystko miało początek. Od którego momentu nie mogłem już zawrócić. Cofałem się w gorzkich rozmyślaniach coraz dalej w swą przeszłość i zawsze dochodziłem w końcu do tego samego momentu: ja, mały chłopiec, siedzący na dywanie dużego pokoju, przed telewizorem, i migoczący ekran, na którym barwne plamy i kreski układają się w mapę dawno minionych czasów. Po tej mapie wędrują kolorowe strzałki, wędrują, rosną i zmagają się ze sobą, przesuwając linie frontów oraz granic, a ja chłonę to napięty aż do bólu, wsłuchany w płynące spoza kadru opowieści lektora. A potem w czasie lekcji bazgrzę w zeszycie, pozwalając myślom pleść się swobodnie. Rysuję długopisem na kratkowanym papierze zawsze to samo: sztabowe strzałki. Strzałki białe i czarne, kwadraciki, ciągłe i przerywane linie – wymarzone bitwy nieistniejących armii. Całe okładki zeszytów, całe sterty kartek zamazanych sztabowymi strzałkami. Wniknęły do mojego serca, wykiełkowały w chłopięcych marzeniach i wszystko, co się potem zdarzyło i co jeszcze się miało zdarzyć, było mi już od tego momentu pisane.
A tymczasem przede mną, na zajmującym całą ścianę klubu telebimie staruszka Europa świętowała wytęskniony pokój. Pośrodku wielkiej sceny w Staatsoperze Najświętsza Pa