Страница 34 из 60
– Zawiejczyk nie żyje – oznajmiła bez wstępów, rzucając torbę na fotel za mną. – Wie pani już o tym?
Kiwnęłam głową, niepewna, czy nie należy jej składać wyrazów współczucia.
– Podobno obrabowany. Nie podobno, na pewno, ja wiem, że przyjechał tu z pieniędzmi i wygrał przecież, a powiedzieli, że przy sobie nie miał nic. Moja ciotka dostała wczoraj ataku histerii, coś okropnego. Musiałam z niej dzisiaj wydębić całą listę jego znajomych, dlatego się spóźniłam. Przyjechałam, bo nic z tego nie rozumiem i myślałam, że może pani coś wie?
Popatrzyła na mnie pytająco. Zawahałam się. Przypomniało mi się, że miałam pilnować Miecia, Zawiejczyk nie żyje, tym bardziej Miecio jest zagrożony co najmniej do jutra. Spojrzałam, siedział obok Marii, po uszy pogrążony w triplach do zwrotu, była szansa, że się nie ruszy z miejsca. Na jednym z tylnych foteli obok tkwił jakiś obcy facet, zagapiony w okno, z tępą gębą, moim zdaniem podejrzany. Przyjrzałam mu się porządnie na wszelki wypadek, w razie potrzeby będę go mogła opisać.
– Pilnuj Miecia – powiedziałam do Marii i odwróciłam się do Moniki. – Nic nie wiem. Miałam nadzieję, że dowiem się czegoś od pani. Wiem, że wyjechał stąd po szóstej gonitwie i zabrał kogoś spod okrąglaka. Jakiś znajomy?
– Na pewno znajomy, obcego by nie zabrał. Może Karczak?
– Co za Karczak?
Zaczęłyśmy obie schodzić po schodach.
– Jeden taki. Znajomy właśnie. Wiem, że chodzi na wyścigi i był w tamtą sobotę, przyjechał w ogóle z nami, bo samochód ma w warsztacie. To jest taki pomocnik, przypadkiem go poznałam, na posyłki służy i kiedyś coś przyniósł do mojej ciotki. Karczak, ciotka mówiła, że Karczak przyniesie, nie pamiętam, co to było. Na rencie, nie pracuje, coś ma z kręgosłupem. Ale nie wiem, czy akurat Karczaka stąd zabrał…
– Powiedziała pani o nim policji?
– Oczywiście. Dałam im w ogóle tę listę znajomych, o wszystkich moja ciotka nie wie, to jasne, ale zdumiona jestem, ilu znała. Mam wrażenie, że Zawiejczyk przed nią nie miał tajemnic. W ostatniej chwili powiedziała mi jeszcze coś… Och, to świetny koń! Czy to faworyt?
Polonez, faworyt w czwartej gonitwie, chodził po paddocku spokojnie i wyglądał przepięknie. Stanowił pierwszą grę, złamaną nieco Chimeną i Violą. Chimenę i Violę Monika potwierdziła, oderwała się od Zawiejczyka i postanowiła zagrać 3-4 i 3-6, Poloneza z obiema klaczami. Do trzeciego boku nie dała się przekonać, 4-6 zagrałam sama na wszelki wypadek, znów zapomniawszy, że miałam zmienić kasę i grać drożej.
– Co pani ciotka powiedziała w ostatniej chwili? – spytałam już po powrocie na górę.
– Nie wiem. Coś dziwnego. Zawiejczyk podobno miał jakieś zamiary, czy nadzieje, w każdym razie przewidywał, że się bardzo wzbogaci. Dwa tygodnie temu to nastąpiło, coś mu się przydarzyło, czy o czymś się dowiedział i miał przez to zyskać olbrzymie pieniądze. I miało to związek z wyścigami. Dzisiaj mi to powiedziała, właśnie dlatego, że wychodziłam na wyścigi.
– Atak histerii już jej minął? – spytałam ostrożnie.
– W zasadzie tak. Jeszcze tylko płacze, ale to dobrze, łzy rozładowują stres.
– Rozmawiać może?
– O, tak. O Zawiejczyku rozmawia bardzo chętnie, bo jest nim przepełniona.
– Powi
– Nie, oczywiście, wiem o tym…
Odwróciłam się nagle gwałtownie. Maria siedziała sama, podejrzany z ostatniego fotela znikł również.
– Gdzie Miecio?! – wrzasnęłam nerwowo.
– Nie wiem – odparła Maria, wciąż zajęta oddzieraniem tripli. – Chyba gdzieś poszedł.
Poderwało mnie.
– Gdzie poszedł?! Zgłupiałaś chyba, mówiłam, że masz go pilnować! Zawiejczyka już zabili, teraz zabiją Miecia…!
– Jakiego Zawiejczyka?
– Wszystko jedno! Zostaw te papiery, na litość boską, szukajmy Miecia!
Marię poderwało również. Odepchnęłyśmy pana Edzia, który wracał na swoje miejsce, wpadłyśmy na Waldemara, u szczytu schodów spłynęła na nas ulga niebiańska. Miecio zaczynał właśnie wchodzić na górę.
– I czego ty mnie przyprawiasz o ataki nerwowe – powiedziała Maria z wyrzutem. – Zaraz się okaże, że te wszystkie triple gdzieś zgubiłam, a zwrotów mam tysiąc…
Zaczekałam na Miecia. Podejrzany facet z tępą gębą szedł za nim.
– Mieciu – powiedziałam z naciskiem. – Przestań ty się wygłupiać, ja cię bardzo proszę. Siedź na tyłku i nie narażaj życia albo od razu powiedz wszystko co wiesz!
– Najpierw się muszę dogadać z Malinowskim – odparł Miecio stanowczo. – Nie było go, nie wiem, czy wiesz, przez tydzień i dopiero wczoraj wieczorem wrócił. Jestem z nim umówiony. Jutro powiem albo nie.
– Jak nie powiesz, umywam ręce i niech cię zabiją beze mnie. Podpuszczę Honoratę. Maria będzie cię wozić w samochodzie, specjalnie weźmie urlop w tym celu.
– Nie!!! To już wolę powiedzieć! Jutro powiem wszystko i oprócz tego jeszcze trochę!
Podejrzany z tępą gębą usiadł tam gdzie poprzednio. Obok niego dwie osoby kłóciły się o jakiś artykuł w prasie. Pułkownik przekonywał pana Sobiesława, że Kujawski w piątej wygrać nie może, Waldemar opisywał szczegóły techniczne zabezpieczenia samochodu przed złodziejami i podkreślał zalety żelaznej wajchy umocowanej pod pedałami. Przy stoliku za barierką jakiś facet natrętnie nagabywał Kapulasa, domagając się opinii o koniach, Kapulas odpowiadał mu tak, jakby słowo „koń” słyszał po raz pierwszy w życiu. Osobnik obok pana Edzia tłumaczył mu cierpliwie, skąd się biorą fałszywe informacje udzielane graczom, wywalając przy tym rozwarte wierzeje. Nawet ostatni imbecyl mógł odgadnąć, że nikt się nie przyzna publicznie do specjalnego przygotowania konia, jeśli sam zamierza na niego grać, bo jasną jest rzeczą, że z fuksa zyska więcej, niż z obegranego faworyta. Pan Zdzisio udzielał wszystkim wieści o panu Marianie, spotkał go na poczcie, pan Marian był jakiś zdenerwowany, pewnie miał rajzefiber, bo leciał właśnie do tej Francji i zamierzał tam zostać co najmniej przez rok, u rodziny…
Skoczyłam na dół, znalazłam nadkomisarza Jarkowskiego i doniosłam mu na Karczaka. Byłam zdania, że należy go odnaleźć jak najszybciej, a z pewnością Jarkowski był w kontakcie z kolegami po fachu.
– Karczak? – powiedział z lekkim zaskoczeniem. – Chyba go znamy. Bywa tu różnie i plącze się koło jednego bukmachera. Dziś go nie widziałem, ale dopadnie się go, nie ma sprawy…
Wróciłam akurat na bombę.
Gonitwa ruszyła i pierwszy faworyt. Polonez, od razu zaczął zostawać w tyle. Przez chwilę panowało milczenie, odzywał się tylko głośnik.
– Stracił…? – powiedział ktoś niedowierzająco i z powątpiewaniem.
– Nie, ruszyły równo – odparł Jurek. – Coś mu się stało, odpada…
– Nic mu się nie stało, spuszcza gonitwę łobuz! – wygulgotał z ciężką pretensją pan Edzio i wszyscy zareagowali równocześnie.
Głośnika nie było już słychać wśród krzyków, ale konie wyszły na prostą i każdy mógł je oglądać własnymi oczami. Chimena finiszowała polem, Viola przy bandzie. Prowadzący Trias trzymał się znakomicie, praktykant Dudkiewicz wyraźnie pchał się do przodu, przegrał o długość dopiero przed samym celownikiem. Polonez zakończył gonitwę ostatni, o dobre dziesięć długości z tyłu. Tłum ryczał i gwizdał.
– Odsuńmy się, bo znów zaczną rzucać butelkami – powiedział Jurek ostrzegawczo. – Mam Chimenę, ale jak tego Rowkowicza nie spieszą…
– Dlaczego butelkami? – zainteresowała się Monika Gąsowska.
– Już tak kiedyś było. Faworyty wtedy odpadły, jakiś straszny fuks przyszedł i naród dostał szału. Ryczeli i wygrażali pięściami w kierunku loży dyrekcji. Pan Szymon, jednostka wiekowa, obecnie już świętej pamięci, stanął wtedy w oknie i gestami usiłował im dać do zrozumienia, że myśmy też przegrali, gesty zostały odebrane jako urągliwe i poleciały w okno puste butelki po piwie. Wytłukły szyby, na szczęście wszyscy akurat skupili się pod telewizorem i nikt nie siedział w fotelach, bo byłoby nieszczęście. Motłoch szarżował na drzwi, głośnik wzywał rozpaczliwie pomocy milicji, a co sprawniejsze fizycznie osoby wybierały sobie krzesła do walki. Okazało się to niepotrzebne, rewolta poprzestała na parterze i na piętro się nie przeniosła, ale od tamtego czasu komisja techniczna okazuje dużą miękkość…