Страница 1 из 60
Joa
Wyścigi
Motto:
Życie bez namiętności
jest nic nie warte.
Wszystko w tym utworze jest, oczywiście, wyssane z palca, a jakakolwiek zbieżność z rzeczywistością powstała najzupełniej przypadkowo.
Znawców tematu uprzejmie informuję, że imiona koni pozwoliłam sobie w pewnym stopniu wymyślać i przeglądanie starych programów nie ma żadnego sensu.
Z poważaniem
autorka
Miecio ględził brednie straszliwe.
– Mieciu, przestań – poprosiłam grzecznie. – Bo cię gwizdnę w to głupie ucho i zrobię ci coś złego. Nie mogę tego słuchać!
Jurek, mój powinowaty, odwrócił się w fotelu przede mną.
– Ty, słuchaj, czy on jest normalny? – spytał podejrzliwym szeptem.
– Kto?
– Ten. No, ten. Co tu siedział…
Miecio oddalał się właśnie, radośnie chichocząc.
– Nie – powiedziałam stanowczo. – To znaczy w życiu prywatnym owszem, ale tu go opada aberracja umysłowa. Słyszałeś przecież.
Jurek pokręcił głową ze zgorszeniem i zarazem podziwem, widocznie rozmiar mieciowej aberracji wydał mu się imponujący, po czym odwrócił się ku szybie. Pan Marian wylał herbatę częściowo sobie na buty, a częściowo na program i lornetkę i natrętnie domagał się ścierki. Przyszła pani Jadzia i wytarła parapet, wyrażając mu pobłażliwe współczucie.
Siedziałam na swoim miejscu zła jak piorun i usiłowałam wzbudzić w sobie chociaż odrobinę chęci działania. Powi
Ciągle nie ufając własnym oczom, obejrzałam wywieszone na ścianie listy jeźdźców. Derczyk jechał w drugiej gonitwie, jego nazwisko widniało na kartce jak byk. Stałam tam jeszcze, kiedy podszedł goniec i na papierku z drugą gonitwą zawiesił i
– A dalej? – spytałam z zainteresowaniem.
– Co dalej? – zaciekawił się goniec podejrzliwie.
– W następnych gonitwach. Zamieniony Derczyk na Gomorka w drugiej, ale Derczyk jedzie jeszcze w następnych. O, w czwartej…
– Nie ma dyspozycji. Zresztą, może on jeszcze przyjdzie. Byłam absolutnie pewna, że nie przyjdzie. Zaczęłam się zastanawiać.
W każdym i
Na dobrą sprawę, jedyne prawdopodobne było to ostatnie. Żadne wstrzymanie gonitw nie wchodziło w rachubę, przy samej próbie obecne tu społeczeństwo byłoby zdolne do rozniesienia trybun na drobne kawałki. Po łące również nikt latał nie będzie, zajęci są czym i
Najpierw zrezygnowałam ze zrobienia majątku, nie dlatego, że żerowanie na nagłym zejściu Derczyka mogłoby być nietaktowne, przeciwnie, wydawało mi się ze wszech miar godziwe i słuszne, tylko z dwóch i
Następnie zrezygnowałam z kamie
Postanowiłam załatwić to jakoś cicho, kameralnie i dyskretnie. Iekarz jest na miejscu, policja, jeśli przyjedzie, nie zwróci na siebie żadnej uwagi, wzywanie niegdyś milicji, teraz policji, przez megafon odbywa się tak często, że nikt się tym nie interesuje. Sensacji da się uniknąć…
– Co to, Gomorek? – powiedział nagle ktoś obok z wielkim zainteresowaniem. – Nie Derczyk? To zmienia postać rzeczy…
– Derczyk nie jedzie? – ożywił się ktoś drugi. – No to chyba ten koń ma szansę…?
Cały czas rozmyślałam, stojąc pod wywieszonymi na ścianie listami jeźdźców. Podjąwszy decyzję, porzuciłam tablicę i udałam się na poszukiwanie dyrektora.
Od pani Zosi dowiedziałam się, że dyrektora jeszcze nie ma, przyjedzie nieco później. Zastępcy też nie ma i dzisiaj nie będzie. Źle się układało, pomyślałam o kierowniku mitingu, zajrzałam gdzie popadło i poinformowano mnie, że kierownik mitingu poszedł do rachuby. Rachuba znajdowała się daleko. Został mi już tylko jeden przytomny człowiek, były sędzia- starter, który mógł wziąć sprawę w ręce i poprowadzić ją z sensem. Konie chodziły po paddocku, opuściłam pawilon dyrekcji i udałam się do biur.
Nikt z pętających się w przejściu pomiędzy budynkami nie umiał odpowiedzieć mi na pytanie, czy jest Jeremiasz. Nie zdziwiło mnie to, pytałam dość beznadziejnie. Zaczynała się gra, dla graczy Jeremiasz nie był interesujący, nigdy w życiu nie udzielił nawet cienia informacji o formie i szansach koni, o układach, umowach i spiskach, sam nie grał, grą się nie zajmował i był z tego znany od lat. Nikogo nie obchodziło, czy Jeremiasz jest, czy go nie ma.
Dotarłam prawie do drzwi biurowca, kiedy wybiegł z nich jakiś chłopczyk. Musiał być miejscowy. Złapałam go.
– Słuchaj, nie wiesz, czy jest tam pan Jeremiasz?
– Nie – odparł chłopczyk. – Tak. Nie wiem. Był, ale poszedł.
Ciężko dyszał, trząsł się i rzucał na wszystkie strony spłoszone spojrzenia. Zaskoczona, zorientowałam się nagle, że ten chłopczyk śmiertelnie się czegoś boi. Obejrzał się na wejście do budynku, wyrwał mi się z rąk i uciekł. Popędził w stronę boksów. Niepewnie zajrzałam do wnętrza, zastanawiając się, co mógł tam spotkać takiego przerażającego, ale zobaczyłam tylko dwóch wychodzących właśnie facetów. Jednego znałam.
– Nie widzieli panowie przypadkiem Jeremiasza? – spytałam smętnie.
– Jeremiasza? Był tu chyba? – odparł ten, którego znałam.
– Był, ale poszedł – poprawił ten drugi. – Zdaje się, że do stajni.
Wdarłam się jeszcze do wagi, gdzie osobom obcym wstęp był wzbroniony i uzyskałam pewność, że Jeremiasza nie ma. Nie miałam czasu szukać go po stajniach, zajmowały teren przeszło stu hektarów. Dżokeje wychodzili z siodłami, dwóch zatrzymało się na moment, znalazłam się za ich plecami i usłyszałam trzy słowa.