Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 51 из 55

Kupno butów jednakże okazało się nagle sprawą palącą. Kapitanowi brakowało czasu, postanowił załatwić to po drodze, między laboratorium kryminalistycznym a komendą. Wysiadł w Śródmieściu i odesłał wóz, zamierzając przejść się po sklepach.

Na odpowiednią parę trafił w drugim kolejnym, trwało to dziesięć minut, wyszedł ubrany już normalnie i pożałował, że nie zatrzymał pojazdu. Wielka, czarna chmura, na którą przedtem prawie nie zwrócił uwagi, właśnie nadeszła i lunął deszcz z gradem.

Kapitan nie był specjalnie wrażliwy, nie miał obaw, że się rozpuści, ale drobne, lodowate grudki za kołnierzem, walące z wielką siłą, zdegustowały go w najwyższym stopniu. Znajdował się akurat przy oszklonych drzwiach jakiejś kawiarni, wszedł do przedsionka, zastanowił się, czy nie posunąć się dalej i nie wypić może kawy, ale czasu miał mało, a koniec chmury było już widać. Postanowił przeczekać nawałnicę w przedsionku.

Stał może pół minuty, kiedy z sali wyjrzała kelnerka, zainteresowana gradobiciem.

– O rany! – powiedziała z podziwem do kogoś za sobą. – Ależ wali! Jak groch!

Przyglądała się przez krótką chwilę. Kapitan spojrzał na nią bez żadnych szczególnych powodów i wzrok jego padł na tacę, którą trzymała w rękach. Taca zastawiona była sprzątniętymi z jakiegoś stolika naczyniami, wśród nich zaś rzucała się w oczy popielniczka pełna zapałek, wyglądających na pogryzione. W umyśle kapitana błysnęła i kołatała się przez trzy sekundy tylko jedna myśl, wyobrażona rozmaitymi wariantami dwóch słów: pogryzione zapałki, gryźć zapałki, gryzł zapałki… Potem pojawiło się trzecie słowo: lubił gryźć zapałki. Kto, do pioruna, lubił gryźć zapałki…?

Mniej więcej w szóstej sekundzie kapitan przypomniał sobie, skąd mu się wziął amator zapałek. Ciężka zgryzota Jarzębskiego…

Kelnerka cofnęła się do wnętrza, bez chwili namysłu kapitan wszedł za nią. W małym korytarzyku na zapleczu znalazł się tuż za jej plecami, a zaraz potem przed nią.

– Chwileczkę, proszę pani. Bardzo przepraszam, ale z którego stolika sprzątnęła pani te śmieci?

Żeby nie było wątpliwości, wskazał popielniczkę z zapałkami. Kelnerka dopiero zaczęła dyżur, zdążyła przed deszczem, nie czuła się zmęczona i humor miała doskonały, a zagradzający jej drogę facet wydał jej się bardzo przystojny. Nie spytała zatem, co go to obchodzi.

– Z tego pod słupem – odparła bez oporu. – Dwóch panów siedzi, jeden z brodą. To mój rewir.

– A który gryzł te zapałki? Nie zauważyła pani?

– Ten drugi. Ten bez brody.

– Dziękuję pani – rzekł kapitan i skłonił się wytwornie, acz z pośpiechem.

Wrócił do przedsionka, przelotnie spojrzawszy na facetów pod słupem. Wyraźnie poczuł, jak mu się robi gorąco. Tajemniczy Zenek, marzenie podporucznika Jarzębskiego, niedosiężny pośrednik fałszerzy i prawa ręka szefa, lubił gryźć zapałki i była to jedyna, uzyskana przez władzę, wiedza o nim. Ten tutaj załatwił co najmniej dwa pudełka. Nie wyjdzie natychmiast, bo grad jeszcze wali, ale gdyby zdecydował się opuścić kawiarnię…

Automat telefoniczny wisiał w korytarzyku i nie było widać stamtąd ani drzwi wyjściowych, ani stolika pod słupem. Zatrzymywanie metodą „policja, pan pozwoli ze mną” odpadło, gość zwyczajnie pryśnie, a kapitan nie zacznie za nim strzelać, chociażby z tego powodu, że nie nosi przy sobie broni. Jeszcze ewentualnie pobić się z nim, wezwą radiowóz…

Grad przestał padać jak nożem uciął, za chmurą widać już było czyste niebo. Kapitan podjął decyzję, pomacał się po kieszeniach, znalazł żeton, wrócił do korytarzyka. Zaczął wykręcać numer, po dwóch pierwszych cyfrach przerywało, aha, to ten deszcz, połączenia telefoniczne w Warszawie nie lubią wilgoci, zaraza morowa, wszędzie kopana…

Kiedy wreszcie oderwał się od piekielnego automatu, wezwawszy stosowne posiłki, słońce błyskało w kałużach, a facetów przy stoliku nie było. Kapitana o mało szlag nie trafił. Znów zatrzymał się w przedsionku, bo na radiowóz już teraz musiał zaczekać i nagle usłyszał za sobą damski głos.

– Dzień dobry panu. Bandziora pan widział? Odwrócił się, z wysiłkiem symulując spokój i opanowanie. Za nim stała Chmielewska, którą pożegnał wyrzutami wczoraj nad ranem. Teściowa.

– Witam panią – rzekł zimno. – Jakiego bandziora?

– Długo by mówić. Był w Konstancinie, należy do szajki, ale nie wiemy do której. Zawładnął samochodem mojej synowej i odjechał szczęśliwie. No, może nie bardzo szczęśliwie… Siedział przy stoliku pod słupem i właśnie przed chwilą wyszedł.

Uczucia kapitana strzeliły zgoła gejzerem. Koszmarna baba, sprawiająca ustawicznie same kłopoty i wprowadzająca idiotyczne zamieszanie, obdarzana niepojętą dotychczas tkliwością majora Borowickiego, nagle wydała mu się najcudowniejszą kobietą świata. Słusznie Borowicki ją kocha… Zarazem o wyjściu bandziora mówiła beztrosko, kretynka, chora krowa, jak można kochać złośliwą idiotkę…?! I równocześnie, wbrew logice, eksplodowały w nim z trzaskiem wielkie, nieuzasadnione nadzieje.





– Niech pani mówi dalej – zachęcił zdławionym głosem. – Co pani o nim wie? Jak wyglądał? Wszystko w ogóle, im więcej, tym lepiej.

– No, wreszcie! – powiedziała skomplikowana kobieta z niezrozumiałą satysfakcją. – Przedwczoraj może mi trochę źle wyszło, ale teraz się chyba odmieni. Pominę początek, mało ważny. Odstawiłyśmy golfa na parking strzeżony, lunął deszcz, więc weszłyśmy do tej kawiarni.;.

– My, to kto?

– Moja synowa, mówię, i ja.

Kapitana na moment zatchnęło. Musiał odchrząknąć.

– Chcę zobaczyć tę legendarną postać! – powiedział znacznie gwałtowniej, niż miał zamiar. – Ona tu jest?

– Jest, siedzi i nie wie, kogo powi

Chęci kapitan miał w sobie raczej mordercze, ale zdołał je ukryć. Łagodnym głosem zapewnił, że w niewi

– W nerwach mógłby pan się trochę zapomnieć – powiedziała grzecznie starsza. -To ona rozpoznała bandziora. Odbyła z nim interesującą podróż, niech panu sama opowie. Ma przyjść tu, czy pan pójdzie tam?

Radiowóz właśnie nadjechał, w przedsionku pojawił się wywiadowca, kapitan zatem, wyjaśniwszy sytuację, mógł usiąść przy stoliku. Sam czuł wyraźnie, że oczy mu z głowy wychodzą, kiedy wbijał zachła

– Dlaczego, do diabła, nikt mi nie powiedział, że pani jest tak piękną kobietą?! -wyrwało mu się, bo jednak, mimo zawodu, był mężczyzną.

– Bo, jak rozumiem, rozmawiał pan o mnie wyłącznie z majorem Borowickim – odparła piękność melancholijnie. – Dla niego jedyną piękną kobietą na świecie jest moja teściowa. Poza tym, to kwestia gustu. Od czego mam zacząć?

– Od ostatnich wydarzeń. Nie ma czasu na całość. Młodsza Chmielewska zeznawała przytomnie i treściwie, w ciągu trzech minut kapitan dowiedział się o wydarzeniach w Konstancinie i o podróży do Zielonki. Szczęście natury służbowej zaczęło go wypełniać dokładnie i gruntownie.

– I tu go właśnie zobaczyłam – kontynuowała zachwycająca dziewczyna. – Zostawiłyśmy golfa i weszłyśmy do środka ze względu na deszcz, chociaż żadnych knajp nie miałyśmy w planach…

– Zwykła głupota – wtrąciła wyjaśniająco teściowa. – Należało jechać dwoma samochodami.

– Widziałam go od tyłu, tak samo jak całą drogę – ciągnęła synowa. – Kłaki ma ułożone charakterystycznie, w taki długi dzióbek na karku. I gryzł zapałki, wtedy i teraz, to pewnie nerwowe. Zarys policzka i ucho też się zgadzały, ja mam pamięć wzrokową.

– A twarz? – spytał chciwie kapitan. – Rozpozna go pani z twarzy?

– A pewnie. Latarnia świeciła, wyleciał za mną na drogę i widziałam go w lusterku. Taka szeroka, rozlazła gęba…

– Jazda! – powiedział energicznie kapitan i podniósł się od stolika. – Pokaże pani miejsce i to już…!