Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 52 из 55

Przez całą drogę do Zielonki podporucznik wpatrywał się w mój dowód osobisty tak, jakby nigdy dotychczas nie widział piękniejszej lektury. Zarazem słuchał w upojeniu opowieści o Mikołaju. Razem wziąwszy, delektował się wizją i fonią i wyglądało na to, że mógłby tak jechać aż do jutra.

Szczęście, jak nożem uciął, skończyło się w Zielonce. Całą ekipę udało mi się doprowadzić do rozstroju nerwowego, za trzecim objazdem tych samych miejsc zgrzytali zębami. Jechałam tu poprzednio w ciemnościach, możliwe, że nieco zdenerwowana, i widziałam tylko to, co w górze. Głównie latarnie. Miejsca skrętów mogłam odnajdywać nawet nie na oko, a wyłącznie wnioskując z czasu jazdy i nie bardzo mi to wychodziło. Pomyliłam się trzy razy, dotarliśmy do toru kolejowego, wróciliśmy na szosę i zaczęliśmy na nowo. Podporucznik całkowicie przestał mnie kochać.

Musiałam znaleźć ten piekielny dom. Wciąż jeszcze byłam podejrzana i tylko wystawienie bandziora na strzał ratowało sytuację. Rehabilitowało mnie i stanowiło rekompensatę za wszystkie kłopoty, jakich im podobno przyczyniłam. Bez domu złoczyńcy pójdę siedzieć…

Rozpoznałam go znienacka. Nagle, za zamkniętą bramą siatkowego ogrodzenia ujrzałam wyżej kształt drzew na tle nieba. Widziałam to przedtem w ciemnościach i przez sekundę, a jednak pozostało w pamięci.

– Tu! – wrzasnęłam gwałtownie, przerywając kierowcy nieżyczliwe mamrotanie pod nosem i odwróciłam się, bo już przejechaliśmy. – Ta zamknięta brama! Otwierał ją i latarnia się zgadza!

Zatrzymali się tuż za zakrętem, dwadzieścia metrów dalej. Była to ta sama droga, na której mnie zarzuciło, kiedy uciekałam przez psami i zbirem. Plan działania mieli chyba gotowy, bo nie naradzali się długo, jeden wysiadł, reszta czekała, razem siedziało nas w tym polonezie cztery sztuki. Posiłki prawdopodobnie plątały się w pobliżu, podporucznik oderwał się od pogawędki ze mną i rozmawiał z przyrządem. Jasne było, że najpierw muszą stwierdzić, co się w tym domu dzieje, nie płosząc podejrzanego osobnika. Jeśli osobnik jest obecny, pokazać mi go i upewnić się, czy nie nastąpiła głupkowata pomyłka. Dalszych poczynań nie siliłam się odgadnąć, przypomniałam tylko o psach.

– Dwa tam są – ostrzegłam. – Niechętnie nastawione do obcych gości i bardzo hałaśliwe.

– Podejdziemy bliżej – zadecydował podporucznik. -Nie do samej siatki, tylko tu, gdzie ten kawałek parkanu zasłania…

Ogólnie biorąc, panowała cisza. Dźwięki w rodzaju warkotu na szosie i łoskotu pociągu dobiegły z daleka i nie przeszkadzały. Psy było słychać, szczekały zajadle gdzieś za domem, w dzień były zapewne uwiązane przy jakiejś budzie.

– Na Bartka szczekają? – zaniepokoił się kierowca, który też wysiadł i podszedł do ogrodzenia razem z nami.

– Chyba nie, bo cały czas je słyszę jednakowo – odparł podporucznik.

Wrócił wywiadowca, przechodząc zwyczajnie przez furtkę obok bramy. Zawezwał nas gestem głowy.

– Dwóch gości siedzi w pokoju od tamtej strony – oznajmił. – Więcej nikogo nie ma, a psy zajęte kotem i świata bożego nie widzą. Warto popatrzeć, zanim ten kot ucieknie.

Kot nie zamierzał uciekać. Przeszedłszy na tyły budynku, przyjrzałam się scenie z zainteresowaniem. Rzeczywiście uwiązane były na długich łańcuchach tuż obok jakiejś szopy. Na dachu szopy siedział wielki kot i zachowywał się tak, że każdy pies miał prawo dostać szału. Spacerował po krawędzi, siadał na skraju dachu, wzgardliwym wzrokiem spoglądał na wrogów, niekiedy zaś symulował zamiar zejścia niżej. Naigrawał się z wyraźną satysfakcją. Widać było, że psy nie popuszczą, zabawa musiała trwać już długo, bo zachrypły, a zacięta nienawiść do kota skamieniała w nich na granit.

– Można zajrzeć przez te oszklone drzwi – poinformował wywiadowca. – Dołem najlepiej. Pani się podkradnie przy ścianie.

Zrozumiałam, że jestem najważniejszą osobą i od moich spostrzeżeń zależy wszystko. Podporucznik nie krył napięcia, widać było, że z całej siły zaciska zęby. Z lekkim żalem porzuciłam kocio-psie przedstawienie, chociaż bałam się trochę, czy kot nie przesadzi, i posłusznie przemknęłam pod murem budynku. Na czworakach dotarłam do portefenetru i zajrzałam tuż przy ziemi, osłaniając oczy dłońmi i przytykając twarz do szyby.





To, co ujrzałam, trwało prawdopodobnie jedną sekundę, chociaż wrażeń zawarło w sobie na tydzień. Pomieszczenie wyglądało na salon pełen wysokich połysków, znajdowało siew nim dwóch facetów. Znałam obu. Nie zdążyłam się zachłysnąć, bo jeden z nich wykonał gwałtowny gest, sięgnął ręką gdzieś za siebie, chwycił czarny przedmiot i rąbnął. Drugi odwracał się właśnie błyskawicznym ruchem, runął na tamtego. Nie tylko moja twarz była przytknięta do szyby, bo równocześnie z drugim strzałem rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Nie udało mi się ustalić szczegółów i kolejności dalszych wydarzeń, w następnej scenie jeden z facetów leżał na podłodze, drugi zaś, skuty kajdanami, siedział pod ścianą. Znajdowałam się wewnątrz, w salonie, chociaż nie przypominałam sobie, żebym wchodziła. Wyjrzałam przez okno, psy i kot trwały przy swoim, nie wprowadzając żadnej odmiany.

Podporucznik brał chyba udział w pracach fizycznych, bo był lekko zdyszany. O mnie nic zapomniał, energicznym gestem ujął mnie za łokieć i wypchnął do sąsiedniego pokoju.

– No? – powiedział ze straszliwym naciskiem, spoglądając roziskrzonym wzrokiem.

Wiedziałam, że mu sprawię przyjemność.

– Ten, który leży, jest moim wczorajszym bandziorem – oznajmiłam rzeczowo. – Rąbnął w Konstancinie mojego poloneza, przyjechał tutaj, po drodze gryzł zapałki, a dzisiaj siedział w knajpie. Tego, który siedzi pod ścianą, widziałam raz, pod domem pana Torowskiego, i usłyszałam o nim bardzo mało, ale mogę powtórzyć.

– Bardzo proszę. Od razu. Skupiłam się.

– Przyczyna mojej pierwszej kłótni z panem Torowskim, dlatego pamiętam – wyjaśniłam na wstępie. – Podwiozłam go pod dom, nie wchodziłam na górę, rozmawialiśmy przez chwilę w samochodzie. Podjechał fiat, wysiadł z niego jakiś facet i pan Torowski nagle umilkł. Zirytowałam się, bo mówił coś ważnego, w każdym razie dla mnie to było ważne. Nie zwróciłabym może uwagi, gdyby nie urwał w pół słowa i nie wysiadł z takim pośpiechem, bez pożegnania. Interesowało mnie wszystko, co go dotyczyło, umilkł na widok faceta, więc się przyjrzałam. Zapomnieć go trudno, sam pan widzi. Mały, czarny, pękaty, złożony z kanciastych brył, łeb szczególnie i nawet nogi, nie wiem, co w tym było, ale nie wyglądały na walce, tylko na kanciaste słupy. Kantówka piłą ucięta i na tym chodził…

Podporucznik kiwał głową, w pełni podzielając moje wrażenia.

– Coś więcej o nim…?

– Inicjały poznałam. J. D. Spytałam później, co to za mazepa, pan Torowski mnie wtedy kochał, więc na pytanie odpowiedział. Niezbyt wyczerpująco, ale jednak. „Pan jot de -powiedział. – Interesująca postać. Lepiej, żebyś o nim zapomniała”. Jak widać, zalecenie spełniłam…

Podporucznik dyszeć przestał, za to dostał wypieków. Przez chwilę wyglądał tak, jakby wahał się, chwycić mnie w objęcia, paść mi do nóg, czy przegryźć gardło. Na wszelki wypadek odsunęłam się dwa kroki w tył.

– Jednak powinienem być pani wdzięczny – zdecydował się w końcu i widocznie wyzbył się rozterki, bo przestałam być ważna.

– Zostanie pani odwieziona – rzekł pośpiesznie, z lekkim roztargnieniem. – Teraz niech się już pani do niczego nie wtrąca…

W kwestii kota uspokoiłam się, bo znudziła mu się zabawa i znikł z dachu, zeskakując gdzieś na drugą stronę szopy. Psy dostrzegły obcych ludzi, ale szczekały już tylko z obowiązku, przychodziło im to z trudem, od nadmiaru emocji chyba trochę osłabły. Podsłuchałam, co podporucznik mówił do radiotelefonu.

– Mamy Dominika, strzelał do Zenka – relacjonował, a w jego głosie brzmiały bez mała fanfary. – Zenek ra