Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 50 из 55

Nie kryjąc się wcale, podeszłam do bramy, otworzyłam ją i zamknęłam za sobą. Otwarta, mogłaby go skusić. Otworzyłam garaż, zamek działał, widocznie posługiwali się wytrychem, a nie łomem. Pamiętałam, co znajduje się w środku.

Golf stał sobie spokojnie, nietknięty, co od razu dodało mi ducha. W pierwszej kolejności uwolniłam pedały od łańcucha, na razie miałam na to czas, później mogłoby mi go zabraknąć. Garaż był duży, golf stał na środku, pod ścianą zaś doskonale mieściło się kilka kobyłek murarskich razem z deskami na pomosty. Ustawiłam przy wrotach dwie, położyłam na nich grubą deskę, nie zamierzałam tynkować ściany, więc ta jedna powi

O samochodzie bandzior musiał wiedzieć. Jeżeli chciał uciekać, pojazd był kuszący. Musiał także uznać, że zjedna babą łatwo sobie da radę…

Zgadłam. Odczekałam wprawdzie na tych kobyłkach co najmniej dwa lata, ale w końcu usłyszałam coś jakby cichy szmer za uchylonymi wrotami. Dalszy ciąg zaskoczył mnie nieco.

Nagle zabłysło światło, do wnętrza wsunął się nie cały człowiek, a tylko ręka z pistoletem.

– Ręce…! – krzyknął groźny głos.

Więcej powiedzieć nie zdołał. Ręce, proszę bardzo, może być. Z całej siły rąbnęłam deską w tę rękę z pistoletem.

Jakim cudem zdążyłam pierwsza do czarnego żelastwa, które szurnęło po betonowej posadzce, Bóg raczy wiedzieć. Może rąbnięty doznał szoku, zdaje się, że trochę przeszkodziła mu także ta grubsza deska, która zleciała z kobyłek, w każdym razie cel osiągnęłam. Z bronią palną umiałam się obchodzić od wielu lat…

Relacja wywiadowcy, jaką kapitan Frelkowicz usłyszał o pierwszej dwadzieścia w nocy, brzmiała następująco:

– Melduję, że to było z zaskoczenia – powiedział mężnie starszy sierżant głosem w połowie wściekłym, a w połowie znękanym. – Klucze miała… Znaczy, stoję i widzę, że ktoś idzie, nawet krótko czekałem. Bramę otwiera i zamyka, do garażu się pcha, grzebie w zamku, w ciemnościach wyglądało, że baba. Do środka wlazła i nic. Garaż otwarty został, światła nie pali, diabli wiedzą, co tam robi. Pomyślałem, że podejrzana wsiądzie i pryśnie, no więc podkradłem się, zaświeciłem znienacka, ręce do góry chciałem powiedzieć, coś mnie walnęło tak, że mi się ciemno w oczach zrobiło. Żeby facet, może bym się spodziewał, ale baba…? Na broń się rzuciła jak taka tygrysica, z góry skakała, a mnie, melduję, jeszcze w goleń trzasnęło, potem zobaczyłem, że decha, dwucalówka, ale tej sekundy mi zabrakło. Nie ja te ręce, tylko ty, powiada i rąbnęła mi pod nogi. I jeszcze powiada, żebym sobie nie myślał, że mnie zabije, gówno trzaśnie, a za człowieka pójdzie siedzieć, więc żadne takie. Kolano mi przestrzeli, a strzelać potrafi, proszę bardzo, może mi pokazać. Puszeczkę z wieczkiem, pyta, czy widzę, na półce koło mojej głowy stoi, zimno mi się trochę zrobiło, a ona łup w to wieczko, w sam środek i trzeba nieszczęścia, że za tym, jak raz, szła rura wodociągowa. I ta woda poszła prosto mnie w ucho, Bóg ustrzegł, że zimna, a nie gorąca. Wiedziała, gdzie kran, kazała mi zakręcić i furt kolana się czepiała. Musiałem wsiąść, kluczyki mi rzuciła, więcej miała rozumu niż ja, bo na bliższą odległość nie podeszła, trzymała się z daleka i nic nie mogłem zrobić. Bramę otwierałem i zamykałem, kazała prowadzić. Przytomnie mnie obchodziła z tą moją spluwą w garści, usiadła z tyłu i powiada, że w łeb strzelać nie będzie, na co jej mój łeb, w łopatkę rąbnie, a jak mi jednej będzie mało, to może i w drugą. Spadnę jej z głowy i sama spokojnie poprowadzi. Kazała jechać, pomyślałem, że może się jaka okazja przytrafi, więc pojechałem, w prawo, w lewo, dyrygowała i co się okazało, do Warszawy, do komendy. Słyszałem, jak wartownikowi mówiła, że bandziora złapała i pan kapitan ma być zawiadomiony…

Kapitan Frelkowicz wysłuchał w milczeniu i nawet się bardzo nie czepiał, znalazłszy w sytuacji funkcjonariusza liczne okoliczności łagodzące. Machnął ręką i przeniósł wzrok na tą drugą osobę.

– No i widzi pani… – powiedział tonem śmiertelnego wyrzutu.

Siedziałam tam, wściekła i szczerze zmartwiona, bo naprawdę myślałam, że jednego przestępcę udało mi się unieszkodliwić własnoręcznie. Potrzebna mi była ta zasługa jak nigdy. Wyszło akurat na odwrót – odciągnęłam człowieka z posterunku i zostawiłam wolne pole złoczyńcom. Co prawda, po skonfiskowaniu torby z narkotykami nic tam ci złoczyńcy nie mieli do roboty, ale mogli o tym nie wiedzieć i jakichś działań próbować…





– A pani synowa znów zniknęła – dodał kapitan, nie kryjąc wcale potępienia, nagany, irytacji i zgoła wstrętu. – No dobrze, nie ona zabiła Torowskiego, już wiemy, ale ustawiła wóz na tyłach i uciekła, widząc policję. I co pani na to? Wnioski można sobie różne wyciągać…

O mojej synowej, mimo wszystko, postanowiłam milczeć nadal. W wyciąganiu wniosków nie musiałam im pomagać. Z oburzeniem stwierdziłam, że wyraźnie nie doceniają podstawowej przysługi, jaką im wyświadczyłam, nie kto i

– Gdyby nie wiedzieli o tobie wszystkiego, co wiedzą, zamknęliby cię z całą pewnością – powiedział trochę gniewnie Janusz, kiedy już nad ranem udało nam się wrócić do domu. – Gdzie, do cholery, podziała się Joa

Żalu do niego nie miałam, ale rzuciłam się do telefonu. Po drodze spojrzałam na zegarek, było dwadzieścia po trzeciej.

Wykręciłam jej numer całkowicie beznadziejnie, w najgłębszym przekonaniu, że jej ciągle nie ma, bo może już jedzie w kierunku granicy. Kiedy odezwała się w słuchawce, przez moment myślałam, że pomyłka. Pomyłka, nie pomyłka, wola boska.

– Jeśli to ty, uciekaj natychmiast – powiedziałam stanowczo. – Przyjeżdżaj do mnie, o ile zdołasz. Człowiek pod twoim domem, możliwe że już jest.

Janusz patrzył na mnie wzrokiem pełnym uczuć, ogromnie urozmaiconych.

– W życiu bym nie przypuszczał, że po wyjściu ze służby będę miał tyle atrakcji – westchnął w zadumie. – Człowiek pod jej dom chyba jeszcze nie zdążył…

Kapitan Frelkowicz miał trzy pary butów i letnie sandały. Oprócz tego miał także żonę i psa, ściśle biorąc szczeniaka, mieszańca ras dużych. Żona i pies mieli z butami ścisły związek. Kapitan posiadał również syna, ale w tym wypadku syn się akurat nie liczył, w wydarzeniach nie brał żadnego udziału.

Dwie pary butów żona kapitana Frelowicza oddała do prywatnego szewca, który miał warsztat tuż obok ich domu. Należało zwyczajnie zmienić fleki, kiedy jednak w dwa dni później spróbowała je odebrać, okazało się, że warsztat jest zamknięty. Kartka na drzwiach informowała, że szewc jest chory i klienci muszą poczekać trzy tygodnie. Znacznie później wyszło na jaw, iż musiał poddać się zwyczajnej operacji wyrostka robaczkowego i po doskonale wyliczonych trzech tygodniach wrócił do pracy.

Trzecią parę butów kapitanowi pogryzł szczeniak. Było to obuwie, które po powrocie do domu zdjął z nóg, kapitan, rzecz jasna, nie pies, zostawił w przedpokoju i nieco może zlekceważył. Nie pogryzł wszystkiego, pies, oczywiście, nie kapitan, jeden bul był nietknięty, drugi natomiast w strzępach. Kapitan przypomniał sobie, że miał jeszcze stare buty, od dawna nie nadające się do noszenia, okazało się jednak, że szczeniak znalazł je już w pierwszej chwili wyrastania nowych zębów. Też zniweczył tylko jeden.

Mając do wyboru: letnie sandały albo dwa różne buty, kapitan zdecydował się na to drugie. Początek listopada był błotnisty, a buty w końcu miały ten sam kolor i różniły się tylko stopniem starości i odcieniem. Pies postąpił o tyle przyzwoicie, że z jednej pary pogryzł lewy, a z drugiej prawy.