Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 26 из 54

– Co też pani…? – zgorszyła się pani Gąsowska. – Nieładnie!

– A babę zabić to ładnie?

Zdenerwowałam ją na nowo, niepotrzebnie.

– Jezus Mario… Jaką babę?!

– No jak to, mówiłam pani przecież. Facetka jedna została zamordowana i szukają sprawcy, a ten sprawca, tak im wyszło, musi znać Ewę Thompkins. Albo którąś z jej przyjaciółek. Więc tak próbują dojść, która tam z kim kombinuje, i sprawdzają każdego. Nie mogą tego robić jawnie, bo niech pani sama pomyśli, ten sprawca się połapie i, nie daj Boże, rąbnie dziewczynę, żeby o nim nic nie powiedziała. Nowe nieszczęście. Jadzia słusznie czyni, mówiąc wszystko, a ten gliniarz wcale jej tak bardzo nie oszukuje.

– Myśli pani…? Ale ona się w nim zakochała!

– A on w niej nie mógł? Pani jest taka ładna, że, jeśli Jadzia do matki podobna, brzydka być nie może.

– Mam zdjęcie…

Pośpiesznie wygrzebała z torebki podobiznę Jadzi i podetknęła mi pod nos. Przyjrzałam się skwapliwie.

A cóż za prześliczna twarz! No, jeżeli taka dziewczyna ma wątpliwości, czy facet na nią leci, to już doprawdy nie wiem, kto mógłby się komukolwiek podobać! Nie jest chyba garbata i nie ma krzywych nóg, młodzież teraz dorodna.

Na wszelki wypadek upewniłam się, że i na figurze Jadzia nie szwankuje, po czym pocieszyłam zarówno panią Gąsowską, jak i samą siebie. Gdyby wystawił Jadzię rufą do wiatru, byłby ostatnim kretynem, a zdaje się, że angielska policja rekordowych imbecyli nie stara się zatrudniać.

Niezależnie od hipotetycznie zakochanego gliniarza, też zainteresowałam się gwałtownie przyjaciółkami Ewy Thompkins. Z pustej ciekawości chciałabym się dowiedzieć, co za galimatias nad głową mi się kotłuje, szczególnie jeśli mam się bać o własne życie, i jakiż to kretyn podobno musi mnie zabić? Może warto by pogawędzić z Jadzią bezpośrednio? No, nie pojadę teraz do Londynu, ale istnieją przecież telefony!

Propozycję mojej rozmowy z jej córką pani Gąsowską przyjęła wręcz entuzjastycznie.

– Ja, proszę pani, nie śmiałam… Ale gdyby pani mogła… Tylko te koszty, no i oni, ci Thompkinsowie, zaraz by wszystko na rachunkach mieli, chyba że przez komórkę, ale to jeszcze drożej…

Uspokoiłam ją, że zapłacę, po czym znalazłam nowy kłopot. Ja będę dzwonić, nie Jadzia, tyle że Jadzia może rozmawiać wyłącznie wtedy, kiedy państwa nie ma w domu. Skąd, do pioruna, mam wiedzieć, kiedy ich nie ma? Szczegóły ich egzystencji poproszę!

Tym sposobem poznałam dokładnie tryb życia państwa Thompkinsów. Okazał się nawet dość regularny, pan domu odjeżdżał o wpół do dziewiątej i udawał się do pracy, pani domu wyruszała w miasto koło dziesiątej i obydwoje po piątej wracali, Ewa nieco wcześniej, mąż później. Obiad przeważnie jedli w domu, później ona miewała jakieś pokazy, on spotkania w klubie czy gdzieś tam i prawie przez cały dzień Jadzia była sama. Szła po zakupy, sprzątała, gotowała… Mogłam dzwonić, kiedy mi się podobało.

Co też uczyniłam przy najbliższej okazji.

Soames Unger doskonale wiedział, że znalazł się w gronie podejrzanych.

I tak zamierzał skończyć ze swoim intratnym procederem, który wzbogacił go potężnie, z góry bowiem zakładał, że w nieskończoność tego ciągnąć się nie da. Wygładzał już ostatnie operacje finansowe, kiedy dopadła go ta stara prukwa, Neeltje van Wijk.





Starą prukwę załatwił szczęśliwie. Wydawało się także, że zdołał zniszczyć wszelkie notatki o sobie, ale niestety, zapisała jego nazwisko w czymś, czego nie odnalazł, i policji stało się znane. Liczył się z tym, likwidację Soamesa Ungera miał przygotowaną w najdrobniejszych szczegółach, postarał się o to na wszelki wypadek, groźba była zerowa. Mógł przejść na i

Istniała mianowicie osoba, która widziała jego prawdziwą twarz.

W Zwolle popełnił błąd. Z pośpiechu, to fakt, ale kto mógł się spodziewać takiego pecha? Zupełnie jakby ta idiotyczna baba czatowała na sposobność obejrzenia go sobie dokładnie, przypadek, niewątpliwie, gdyby ktoś się specjalnie starał, nigdy nie wyszłoby mu tak precyzyjnie, ale przypadek wyjątkowo nieszczęśliwy. W chwili obecnej bez znaczenia, mogą go jej pokazywać sto razy, nie rozpozna, ale po powrocie do siebie samego…? Drugi przypadek sprawi, że się na nią natknie ponownie i wówczas może nastąpić klęska, nie wolno liczyć na jej krótką pamięć, już samo podejrzenie wystarczy!

Babę trzeba usunąć definitywnie.

Nie ma pożaru. Może sobie ta zmora zniknąć razem z Soamesem Ungerem, wcześniej nie musi. I żadnych morderstw, powi

Jest jeszcze trochę czasu, zna już jej miejsce zamieszkania, ma dokładny adres, nie są to obce mu strony. Gdzieś się ta idiotka plącze, ale okres urlopowy właściwie się skończył, powi

Zadzwoniłam do Roberta Górskiego.

– Nie wiem, co oni tam kombinują, i nie wiem, co pan – oznajmiłam niecierpliwie. – Ale mogę panu powiedzieć, co mnie poprzychodziło do głowy. Nie na temat kantu komputerowo-bankowego, bo takie rzeczy mogę najwyżej ujrzeć w koszmarach se

Górski chciał. Powiedziałam mu zatem.

Jak się okazało, Ewa Thompkins ze swoją pomocą domową była wręcz zaprzyjaźniona i wiodła z nią niebywale swobodne rozmowy, zazwyczaj przy drobnych zajęciach ogrodniczych, bo wtedy pan Thompkins nie przeszkadzał, a sąsiedzi nie rozumieli po polsku. Jadzia zaś umiała milczeć. Nie była jednakże ani głupia, ani ograniczona, a kłębiące się w niej uczucia do angielskiego gliniarza zmusiły ją do pomyślenia o sobie samej. Najpierw wymogła na mnie przysięgę, że potraktuję ją jak człowieka, a nie jak podejrzanego świadka, a potem eksplodowała szczerością.

– Bo widzi pani, ja nie mam z kim pogadać, a wszystkich się boję, nawet Jamesa, możliwe, że mu na mnie zależy, chociaż trudno mi w to uwierzyć, ale przecież to policjant, nie? Więc zależy, nie zależy, służbowo swoje musi, nie? Mój stryj był w wojsku, to ja wiem, ja to rozumiem, a policja to chyba jeszcze gorzej, nie?

Przyznałam, że chyba jeszcze gorzej, przypominając zarazem delikatnie, że ona sama raczej nie jest pokraką. Nawet gliniarzowi może na niej zależeć, oczy w głowie oni mają.

– No może… – zgodziła się Jadzia, lekko podniesiona na duchu. – To ja się w ogóle już domyślam, i pani Ewa też, że wszyscy wiedzą o tym jej… no… odskoku. Znaczy, nie całkiem wszyscy, ale policja i pani. Nie?

Wyznałam, że owszem.

– Ale Żorż nie wie. Mąż, znaczy, Thompkins, on ma George na imię, pani Ewa mówi na niego Żorż. I nikt mu nie powie, bo każdemu głupio, bo on jest taki zazdrosny, że nawet o listonosza… Ale ja już zgadłam, że to idzie o to, kto wcześniej wiedział, że ona z tym swoim Marcelem jedzie i jej samochód schowają, nie? Z pytań tak zgadłam, dobrze zgadłam, nie?

Z zapałem przyświadczyłam, że dobrze.

– No to nikt nie wiedział. Bo wcześniej to ona się z tym kryła z całej siły, nawet żadnej przyjaciółce nie powiedziała, nie tak znów dużo tych przyjaciółek, jednej tylko powiedziała, ale ona nie stąd, tylko z Polski. Z Krakowa. Co roku przyjeżdża i ja o niej nikomu nie mówiłam, i zdaje się, że pani Ewa też. I pani powiem, a pani zrobi z tym, co pani uważa, ale żeby z tego żadnej szkody nie było. Może tak być? Dech mi niemal zaparło. Zastanowiłam się, nie, chyba żadnej nie będzie, mogłam to Jadzi obiecać. Co ma dziewczyna z Krakowa do holenderskiego złoczyńcy?