Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 38 из 62

Jej radosna beztroska była zaraźliwa. Młody człowiek oprzytomniał, roześmiał się również i ukłonił.

– Chyba pani ma rację – powiedział. – Pogoda jest rzeczywiście prześliczna!

Szczęście jaśniało w niej nadal, kiedy biegła do domu, przeskakując przez kałuże. Miała ochotę przy każdej wybuchać śmiechem. Wspomnienie młodego człowieka i życzeń starszej pani wzmagało tę jakąś aktywną błogość, wypełniającą jej wnętrze.

– Twoja córka wyraźnie pięknieje – powiedziała do pani Marty jej siostra, która przyszła zaraz po obiedzie.

– Cieszy się, bo dostała magnetofon – odparła pani Marta z uśmiechem. – Okrętka zdradziła nam, że Tereska marzyła o nim od dawna.

Późnym popołudniem beztroskie szczęście zaczęło ulegać zmąceniu i pojawił się w nim element zdenerwowania. Zebrała się już cała rodzina, przyszła Okrętka, przyszedł okropny kuzyn Kazio, chudszy niż zwykle, bardziej przemądrzały niż zwykle, z długim czerwonym nosem i nowym wypryskiem na twarzy. Piotruś ciotki Magdy zdążył włożyć ręce w salaterkę z sałatką i wymiesić ją bardzo porządnie, Januszek nie wytrzymał i pożarł połowę skórki pomarańczowej z tortu, a Bogusia ciągle nie było. Wszelkimi siłami Tereska usiłowała odwlec chwilę rozpoczęcia uroczystej kolacji i coraz mniej miała po temu argumentów.

– Czekasz na Bogusia? – spytała półgębkiem na stronie Okrętka, wysiłki Tereski bowiem, umykające uwadze całej rodziny, dla niej były jasne jak słońce.

Nawet Okrętce Tereska nie mogła się przyznać do rozmiarów swojego oczekiwania.

– Nie wiem – odmruknęła. – On jest we Wrocławiu, wątpię, czy przyjedzie.

– To na litość boską usiądźmy do stołu, przecież to dziecko twojej ciotki zlikwiduje całą kolację! A ja mam taką ochotę na faszerowaną rybę!

Piotruś usiłował dźgać widelcem jajka w majonezie. Jedną połówkę udało mu się wypchnąć z półmiska na obrus.

– Jak złamię rękę temu gnojowi, to co będzie? – zainteresował się Januszek półgłosem.

– Trzeba będzie jechać z nim do pogotowia i nie zjemy kolacji – odparła pośpiesznie Okrętka. – Lepiej daj spokój.

– Dzieciom zostawia się teraz swobodę – zaczął kuzyn Kazio mentorskim tonem. – Według ostatnich odkryć psychoanalizy…

Dźwięk dzwonka przy furtce sprawił, że Teresce zrobiło się słabo. Coś w niej wybuchło. Serce porzuciło klatkę piersiową i ulokowało się w gardle, nogi przyrosły do podłogi, a kark zesztywniał, nie pozwalając odwrócić głowy i spojrzeć przez okna na ścieżkę.

– Tereska, masz gościa! – zawołał z przedpokoju pan Kępiński.

Osobliwy paraliż ustąpił nagle i Tereskę poderwało z miejsca. Z największym wysiłkiem opanowała się, żeby nie runąć do przedpokoju jak burza. Była tak pewna, że to Boguś, tak bardzo nie mógł to być nikt i

Obiektywnie nawet dość atrakcyjny Janusz, jako wielbiciel nie natrętny, taktowny i sympatyczny, wydał jej się teraz bezgranicznie obrzydliwy. Poczuła, że nienawidzi go do szaleństwa tylko za to, że nie jest Bogusiem. Patrzeć na niego nie może. Z trudem wydusiła z siebie coś w rodzaju uprzejmego podziękowania za życzenia i czekoladki. Do ust nie weźmie tych czekoladek!

– Widzę, że jest ostatnia osoba, na którą czekaliśmy! – zawołała z wyraźną ulgą ciotka Magda, zajęta usuwaniem noży z zasięgu rąk Piotrusia. – Siadajmy wreszcie do stołu!

Ciężka cholera – pomyślała beznadziejnie Tereska, na nic i

Świat ciemniał, jej prywatne słońce gasło. Kołaczące się w niej resztki rozpaczliwej nadziei bladły coraz bardziej. O dziewiątej wieczorem jeszcze miały jakiś cień sensu. O dziesiątej goście zaczęli się rozchodzić. O jedenastej nastąpił koniec. Koniec imienin, koniec nadziei, koniec świata…

Do końca Tereska zachowała rozpacz w oczach i pogodny uśmiech na ustach, który spowodował ból mięśni policzków. Uśmiechała się jeszcze idąc do siebie na górę i dopiero w łazience udało jej się uruchomić zesztywniałą twarz.

Nazajutrz była niedziela i nadzieja rozkwitła na nowo. Boguś mógł przecież przyjechać późnym wieczorem, a w takim wypadku złożyłby wizytę dopiero dziś. Siąpiący deszcz uzasadniał niechęć do wychodzenia z domu i można było spokojnie na niego czekać…





W poniedziałek, po powrocie ze szkoły, Tereska znalazła kartkę z życzeniami.

Zawarte w niej dwa zdania spłynęły jak balsam na jej ciężko chorą duszę. Nagle poczuła, że do tej pory cały czas trwała w okropnym napięciu, z zaciśniętymi zębami, siłą powstrzymując nerwowe drżenie, które lęgło się jej gdzieś w środku. Ulga, jakiej doznała na widok imieninowej pocztówki, zadziałała niby rozluźniające lekarstwo.

Więc jednak! Więc jednak nie przyszedł nie dlatego, że nie chciał, że zapomniał, tylko dlatego, że siedzi w tym Wrocławiu i widocznie nie mógł przyjechać. I sam tego żałował, gdyby nie żałował, toby tak nie napisał, nikt go nie zmuszał! Kartę wysłał już w środę. Jest we Wrocławiu i nie mógł, ale chciał i pamięta.

Myśl, że i ona będzie mogła do niego napisać, że wyśle mu te zdjęcia, że będzie pisała jego nazwisko na kopercie, stała się dla niej melancholijną pociechą. Boguś nie podał wprawdzie swojego adresu, ale to nic nie szkodzi, na pewno wkrótce napisze znowu. I poda. A może przyjedzie na Wszystkich Świętych?

W każdym razie kiedyś przecież przyjedzie…

Pogoda zrobiła się prześliczna, złocista, jakby to nie był listopad, tylko wrzesień. Tereska wracała do domu depcząc po ostatnich, spadłych liściach. Czuła się zmęczona i wściekła.

Nienawidzę tych gówniarzy – myślała. – Nienawidzę korepetycji. Dlaczego ja się muszę tak męczyć? Nienawidzę wszystkiego!

Boguś na Wszystkich Świętych nie przyjechał i do tej pory nie napisał. Nie dał znaku życia. Krystyna kwitła szczęściem, a czekający na nią prawie codzie

Najgorsza ze wszystkiego była bezsilność. Nic nie mogła zrobić, niczego się dowiedzieć, na nic nie miała żadnego wpływu. Tereska nienawidziła bezsilności. W ostateczności, gdyby się bardzo uparła, mogła zdobyć jego adres przez przyjaciół, przez jakichś znajomych, przez jego rodzinę nawet! Ale nie mogła przecież napisać, skoro on sam tego adresu nie podał, nie mogła się narzucać tak jawnie, w końcu miała chyba jakąś ambicję…

Kilkanaście metrów przed sobą ujrzała nagle swoją bardzo daleką kuzynkę, Basię, nie widzianą od bardzo dawna, przechodzącą przez ulicę. Basia, drobna, szczupła, czarna, szalenie żywa, z wysiłkiem pchała przed sobą głęboki wózek dzieci

Dogoniła Basie w momencie, kiedy ta zatrzymała się przy zejściu w ulicę Dolną i stała patrząc na schodki i jezdnię jakby z wahaniem.

– Jak się masz? – spytała z ożywieniem Tereska. – Masz drugie?

Zajrzała do wózka i urwała. Wewnątrz znajdowało się coś przykryte kocykiem, spod którego wystawały czarne szmaty.

Przez moment Teresce wydało się, że Basia wiezie zwłoki noworodka, i zabrakło jej głosu.

– Pan Bóg cię zesłał! – wykrzyknęła Basia, wyraźnie wściekła. – Jak się masz? Na litość boską, pomóż mi tędy jakoś zjechać! Żeby to wszyscy diabli wzięli!!!

– A co to jest? – spytała przerażona Tereska, usiłując ochłonąć. – Dziecko?!

– Jakie tam dziecko! Dziecko bym przykrywała szmatami do podłogi?! Masz źle w głowie. Piasek.

– Co?

– Piasek.

– Jaki piasek? Dlaczego…

– Nie wiesz, co to jest piasek? Zwyczajny piasek, z budowy. Dlatego przykrywam. Ciężkie to jak sto piorunów. Pomóż mi zjechać na dół chociaż z tej największej pochyłości! Och, szlag mnie chyba trafi!