Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 37 из 62

Januszek długo wrzeszczał u podnóża schodów, wzywając Tereskę na kolację. Uznał wreszcie, że albo śpi, albo ogłuchła, albo popełniła samobójstwo, które pozwalał brać pod uwagę stan, w jakim wróciła do domu. To ostatnie przypuszczenie skłoniło go do wejścia na górę, nigdy bowiem, jak dotąd, nie zdarzyło mu się znaleźć zwłok. Ten raz ewentualnie mógłby być pierwszy. Ostrożnie uchylił drzwi, zajrzał i zamarł bez ruchu.

Jego siostra siedziała na krześle, bokiem odwrócona do biurka. Miała przymknięte oczy i rzewny uśmiech na ustach. Chyliła się ku przodowi, bardzo nisko, rękami czyniąc takie gesty, jakby brała w nie coś, czym zamierzała umyć twarz. Przez chwilę trzymała to coś, po czym składała na tym pocałunek. Januszek wytrzeszczył oczy w przekonaniu, że to jest przezroczyste i dlatego on tego nie widzi, nie mógł jednak pojąć, skąd ona to bierze. Kiedy Tereska opuściła ręce, w których nic nie było, zrozumiał, że operuje powietrzem.

– Rany kota… – wyszeptał ze zgrozą.

Ryki z dołu do Tereski nie dotarły, cichy szept przy drzwiach zabrzmiał jak trąba jerychońska. Ocknęła się w połowie składania pocałunku na ustach klęczącego Bogusia i co najmniej przez całą sekundę rozważała, czy ma uzasadnić jakoś swoje czy

– Czego chcesz? – spytała wrogo.

– Niech skonam – powiedział Januszek. – Co ty robisz?

– Ćwiczę skłony. Świadoma koordynacja różnych grup mięśni w dowolnie wybranych częściach ciała. Bo co?

Januszek otrząsnął się z lekka. W jego uszach informacja zabrzmiała tak naukowo, że na wszelki wypadek wolał nie wnikać w szczegóły. Tereska gotowa była zrobić mu zaraz cały wykład i przepytać z anatomii.

Siedząc przy biurku, po raz osiemdziesiąty Tereska odczytywała dwa zdania, napisane zamaszystym pismem na imieninowej karcie pocztowej. Sto lat szczęścia i pomyślności! Żałuję, że mnie tam nie ma! B.

Umiała je na pamięć do tego stopnia, że ich treść przestała już do niej docierać. Wpatrywała się w nie z wyrzutem, czule, rzewnie i tkliwe, myśląc melancholijnie, że gdyby przyszły w sobotę… Czemuż nie przyszły w sobotę? Gdyby przyszły w sobotę, ileż zostałoby jej zaoszczędzone. Te nieszczęsne imieniny zostałyby jej w pamięci jak zwyczajna, sympatyczna impreza, a nie jak jakiś koszmar, czarna rozpacz, katastrofa! Ileż w końcu człowiek może znieść?

Co przeżyjemy, to nasze – tłukło jej się po głowie w lekkim rozgoryczeniu. – Co przeżyjemy, to nasze. Przeżyłam swoje…

Spóźnienie do szkoły w dzień imienin zostało jej wybaczone. Najsurowsza nauczycielka nie miałaby serca zgasić blasku tego szczęścia, które jaśniało na jej twarzy i zdawało się oświetlać całe otoczenie w promieniu kilkunastu metrów. Gdyby zresztą nawet nie zostało jej wybaczone, to i tak nie zdołałoby to przyćmić w najmniejszym stopniu radosnego nastroju.

Źródeł szczęścia było dwa. Jedno stanowił prezent zbiorowy od rodziny, którym okazał się upragniony, wyśniony, wymarzony magnetofon wraz z kilkoma krążkami taśm, drugie zaś powi

– Dawanie Teresce prezentów to jest sama przyjemność – powiedział później do żony. – Ona się tak umie cieszyć…

Słuchając w upojeniu pierwszych dźwięków z taśm Tereska pomyślała, że jeśli jeszcze ujrzy obok siebie Bogusia, będzie to już naprawdę zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe.

Ze szkoły do domu biegła jak na skrzydłach. Miała jeszcze tyle roboty! Pomóc w przygotowaniu kolacji, uczesać się, ubrać, przesłuchać taśmy, wykonać ten niesłychanie skomplikowany maquillage, który powinien być wyszukany, a jednocześnie nie może się zbytnio rzucać w oczy…

Świat był piękny. Życie było zachwycające. Ciemne, nisko wiszące chmury nie miały żadnego znaczenia. Siąpiący równomiernie deszcz w ogóle się nie liczył. Dla Tereski świeciło słońce, nad głową zaś jaśniał nieskalany błękit.





Na mokrej, śliskiej jezdni ostrożnie jadące samochody nie mogły zbyt ostro hamować. Przechodząca przez ulicę w niedozwolonym miejscu starsza pani, obładowana paczkami, przestraszyła się nadjeżdżających pojazdów, przyśpieszyła kroku, truchcikiem dopadła do chodnika, potknęła się o krawężnik i uklękła w kałuży, wypuszczając z rąk cały bagaż. Stosunek Tereski do świata obejmował także ludzi. Pełna współczucia, życzliwości, sympatii i chęci niesienia pomocy, dopadła starszej pani, pomagając jej się podnieść. Z drugiej strony nadbiegł jakiś młody człowiek.

– Jajka! – jęknęła rozpaczliwie starsza pani. – Jezus Maria, piętnaście jajek! Potłukły się!

Po mokrym chodniku rozsypały się cytryny, kartofle i buraczki luzem oraz dużo przedmiotów w opakowaniu. Starsza pani została postawiona na nogach. Tereska i młody człowiek zbierali produkty, otrząsając je z błota i wody. Tereska wyciągnęła z teczki plastykową torbę, w której nosiła śniadanie, młody człowiek wyszarpnął z kieszeni plik gazet.

– Dziękuję, dziękuję – mówiła starsza pani, wzruszona. – Państwo tacy uprzejmi, to się tak rzadko zdarza w dzisiejszych czasach. Bardzo dziękuję.

– Nie powi

– Pędzą jak wariaci – odparła z urazą starsza pani. – Bez żadnego szacunku dla człowieka! Co to za różnica dla nich, czy mokro, mają dach nad głową. A na ludzi deszcz pada, błoto, ślisko, samochód ma cztery koła, a człowiek tylko dwie nogi…

Młody człowiek zachłysnął się, jakby chciał coś powiedzieć, ale starsza pani ciągnęła dalej:

– Wszystko przez to błoto i deszcz. Co za okropna pogoda!

– Ależ skąd! – zaprotestowała mimo woli Tereska z najgłębszym, najszczerszym przekonaniem. – Przecież jest prześlicznie!

Zarówno starsza pani, jak i młody człowiek spojrzeli na nią z niekłamanym zdumieniem i na krótką chwilę wydało im się, że świat rzeczywiście pojaśniał. Od Tereski bił blask, przejrzyste, zielone oczy jaśniały wewnętrznym światłem, jej świeża, młoda, śliczna twarz wyglądała jak wcielenie wiosny, a radosny uśmiech zwyciężał chmury i deszcz. Wygrywała z aurą bezapelacyjnie. Młody człowiek zapatrzył się tak, że zaniechał pakowania buraczków.

Równocześnie Tereska po raz pierwszy spojrzała na niego z uwagą. Boże, jakiż piękny! – krzyknęło coś w niej. Był znacznie starszy, mógł mieć dwadzieścia lat, może nawet dwadzieścia dwa, miał ciemne włosy, opaloną twarz o regularnych, bardzo męskich rysach i lśniące w tej twarzy prześliczne, ciemnoszafirowe oczy. Takich oczu Tereska nie widziała nigdy w życiu. Był przy tym wysoki, równocześnie szczupły i barczysty, i doskonale ubrany. Gdyby nie Boguś… – pomyślało jeszcze to coś w niej.

Co za urocza dziewczyna – pomyślało równocześnie coś w młodym człowieku i nie wiadomo dlaczego przypomniało mu się nagle słońce i wiatr na jeziorze. Nie odrywając oczu od Tereski mechanicznie zaczął zwijać gazetę z buraczkami.

Starsza pani była niewątpliwe idiotką w dziedzinie motoryzacji, w i

– Dziękuję bardzo, już dam sobie radę – powiedziała z sympatią. – Życzę państwu wiele szczęścia na nowej drodze życia. Na pewno będzie wam dobrze razem…

Zarówno Tereska, jak i młody człowiek gwałtownie ocknęli się z zapatrzenia. Młody człowiek wyglądał tak, jakby mu na chwilę odjęło mowę, a Tereska zaczęła się radośnie śmiać.

– Dziękujemy bardzo! – zawołała. – Zrobimy, co się da! To bardzo miło z pani strony!