Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 22 из 62

Równocześnie stwierdziłam, że spod szlafroka nie wystaje mu żadna piżama, tylko normalne spodnie i nie żadne domowe kapcie, tylko solidne obuwie wyjściowe. Leżał w łóżku w portkach i butach…? Zarazem doznałam silnego wrażenia, że szlafrok skrywa w swoim wnętrzu nie żadną piżamę, tylko zwyczajną marynarkę. Do tego ten rozczochrany łeb, osobliwy strój jak na chorobę, jak na igraszki prywatne chyba jeszcze dziwniejszy. Przez ułamek sekundy miałam w oczach wizję małpy, bawiącej się włoskami pana, małpy to lubią, nawet szlafrok zrozumiały, zwierzątko mogłoby zapaskudzić odzienie, ale co tu ma do rzeczy anginowy kompres?

– Przepraszam, czy tu mieszka pani Ewa Siedlak? – spytałam najwdzięczniej jak mogłam w tych okolicznościach.

– Nie – odparł sucho facet, najwidoczniej małomówny.

– A… Wobec tego mieszka tu obok. Może pan się orientuje, kiedy bywa w domu?

– Nie.

– Ale w ogóle jest? Nie wyjechała?

– Nie wiem. Nie znam sąsiadów. Pożałowałam, że nie wzięłam książki ze zdjęciem Ewy na skrzydełku.

– A w ogóle pan tu kogoś widuje?

– Nie wiem. Jestem chory. Zaraźliwie.

– Nic nie szkodzi, ja jestem odporna – zapewniłam go pocieszająco, ale dałam spokój. Czymś dziwnym mi tu zalatywało.

Zamknął drzwi skwapliwie i z nieskrywaną ulgą. Zeszłam, smętnie myśląc, że wyrabiam chyba jakąś normę, raz za razem natykam się na facetów, żywiących do mnie zdecydowaną antypatię. Dobrze, chociaż, że oni mi się też nie podobają, ten chory jeszcze bardziej niż młodzieniec z Czeczota, a w dodatku bawi się z małpą…

Zanim wolnym krokiem dotarłam do samochodu, zdążyłam uświadomić sobie, że nie chcę stąd odjeżdżać. Żadnego sensu to nie ma, niczego się nie dowiedziałam, poza tym, że jakiś półgłówek jest zakaźnie chory, ma anginę i leży z nią w łóżku w butach i w garniturze. Z tą anginą, znaczy. I ma małpę… a, nie, małpa to mój prywatny wymysł. Należało bodaj zajrzeć do skrzynki na listy, pusta czy zawiera w sobie ślad korespondencji? Należy w ogóle złapać kogoś więcej, jakiegoś normalnego sąsiada bez anginy, może ciecia, może kogoś znajomego… O, Krysia Godlewska!

Siedziałam chwilę przy kierownicy bezczy

Coś z tamtego wydarzenia zaszemrało teraz w powietrzu.

Ruszyłam wreszcie, powolutku zaczęłam wyjeżdżać z parkingu, zastanawiając się, czy istnieje w Warszawie jakaś ulica, przy której nigdy nie mieszkał i nie mieszka żaden mój znajomy. Chmielna, Złota, Chałubińskiego, Madalińskiego, Kazimierzowska, Zgoda… odfajkowane, także Hoża, Opaczewska, Dorotowska, Żeromskiego, Koszykowa… Przestawiłam się na dzielnice, mam Mokotów, Sadybę, Służew nad Dolinką, nie wspominając o Śródmieściu, Stare Miasto, Pragę, Saską Kępę, Wierzbno, Wolę, Górce, Młociny…

Po dwóch metrach jezdni odpracował mi się samodzielnie prawie cały plan miasta. Nie no, bzdura, dokąd ja się wybieram, Krysię Godlewską mam pod nosem! Cofnąć się!

Z przejścia do numeru sześć przez osiem, które miałam dokładnie pod nosem, wyszedł nagle facet, z którym przed chwilą odbyłam konwersację w uchylonych drzwiach. Nie miał już anginy, na co wskazywał brak kompresu na szyi, nie miał też włochatego szlafroka, tylko jesie

Zajęłam je natychmiast. Spojrzałam jeszcze tylko za cudownym ozdrowieńcem, mercedes, numer rejestracyjny… Na wszelki wypadek zapisałam go natychmiast, zanim udało mi się zapomnieć, i nawet nie dotarła do mnie niezwykłość faktu, że pod ręką, na fotelu pasażera, leżał długopis i coś, na czym dawało się pisać. Co prawda był to katalog sieci Campanilli z zeszłego roku, ale to już niezwykłości nie stanowiło, z reguły woziłam ze sobą, co i

Na murze przy drzwiach wejściowych widniała malutka tabliczka „Krystyna Godlewska, dermatolog”, no proszę, dobrze mi się wydawało, że ona ma jakąś specjalność i prawo do prowadzenia praktyki prywatnej, nie musiałam wymyślać żadnych sztuk, zadzwoniłam zwyczajnie.

– Joasiu! Jak się cieszę…!

O, blada twarz garbatej kury, niech ja pierzem porosnę… Już parę razy przy różnych spotkaniach i promocjach rzucała mi się na szyję facetka, którą wiedziałam, że powi





Krysia szalała ze szczęścia.

– Jakiż cud cię sprowadza, nie jesteś chyba na nic chora? Czekaj, niech popatrzę… Nie, wyglądasz zdrowo… O Boże, za godzinę mam pacjentów!

Pacjenci byli mi nawet na rękę, przypomniałam sobie, że lubię Krysię, spędziłybyśmy zapewne razem całe popołudnie i wieczór, ale nie miałam na to czasu. Jeśli i ona zajęta, nie będzie problemu.

– To i lepiej, ja do ciebie mam krótkie i nagłe, niegrzecznie walnę wprost, mogę?

– Wal, napijesz się czegoś? Kawy? Herbaty? Mam sok z selera, bardzo dobrze robi na skórę…

Zgodziłam się, czym prędzej na sok z selera, skoro go ma, nie zajmie się przyrządzaniem i nie zmarnujemy czasu. Ruszyłam temat.

– Szukam twoich sąsiadów z tego domu obok, spod sześć przez osiem, nikogo i

– Ależ zawracaj, zawracaj, ile chcesz!

– Jeśli sama nie wiesz, przynajmniej powiesz, kogo pytać. Siedlak. Znasz takie nazwisko? Podobno to lekarz.

Krysia odwróciła się, zdumiona, już ze szklankami soku w rękach.

– No jak to…? Oczywiście! Kuba Siedlak, jasne, że go znam! Razem byliśmy na studiach, potem tak trochę straciłam go z oczu, ale wiem, że zrobił specjalizację z ortopedii i wyjechał do Szwajcarii. Z synem. A co…?

– No właśnie mieszka w domu obok…

– A skąd! Nigdy nie mieszkał w żadnym domu obok mnie. A ja tu mieszkam już przeszło dwadzieścia lat – zastanowiła się i postawiła szklanki na stole. – Tym bardziej teraz nie mieszka, skoro siedzi w Szwajcarii, a że siedzi, to wiem.

Spróbowałam soku, wymieszany z jakimiś dodatkami był całkiem niezły.

– Dostałam taki adres. Osoba nazwiskiem Siedlak…

– Niejeden Siedlak na świecie – zauważyła filozoficznie Krysia i też usiadła przy stole. – Może jakaś rodzina. Zaraz, czy Kuba miał rodzinę? No miał, oczywiście!

Zaryzykowałam delikatnie.

– Może żona…?

– Jaka żona? A, żona! Rzeczywiście, ożenił się chyba już dawno, ale jakoś na krótko… Do licha, co ja mówię, musiał mieć żonę, skoro miał syna, sam go sobie przecież nie urodził. Myślisz, że żona zachowała nazwisko i teraz tutaj mieszka?

– Właśnie nie wiem i chciałabym się dowiedzieć. Z tego wynika, że ty tej żony nie znałaś?

– Nie, kompletnie. Ożenił się już po studiach, specjalizacje nam się rozeszły i kontakty osłabły. Raz go spotkałam później i pogadaliśmy trochę, jak już się wybierał do tej Szwajcarii, tam był kłopot z dzieckiem właśnie ortopedyczny, staw biodrowy, staw kolanowy, miał nadzieję chłopaka wyleczyć. Tak mi jakoś wyszło, że już był rozwiedziony, bo nie wyglądał na wdowca. To, co z tą żoną?

Nie zamierzałam kopać dołków pod Ewą Marsz. Skoro się nie reklamuje, proszę bardzo, niech jej będzie.