Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 12 из 62

Domofon był zepsuty, weszłam bez przeszkód, znalazłam właściwy numer mieszkania i zadzwoniłam do drzwi. Dzwonek w środku się rozległ, było go słychać, ale nikt nie otwierał. Dzwoniłam uporczywie, co kilkanaście sekund z nadzieją, że nastąpi scena z byle, którego filmu albo powieściowa, jakaś sąsiadka wyjrzy i coś powie, względnie ktoś będzie szedł po schodach i okaże się mieszkańcem tego domu. W naturze również się to przytrafia, tyle, że znacznie rzadziej.

Nic podobnego się nie zdarzyło. Zgniewało mnie i zaczęłam dzwonić do wszystkich drzwi obok, jak leci. Niewiele ich było, raptem troje, rezultatów nie osiągałam, dokonywałam właśnie wyboru, iść piętro wyżej czy piętro niżej, kiedy jedne z nich otworzyły się nagle. W progu pojawił się bosy młodzieniec koło dwudziestki, mocno rozchełstany i rozczochrany, zionący ponurą niechęcią. Miał na sobie spodnie i niedopiętą koszulę.

Zanim zdążył otworzyć usta, zadałam pytanie zasadnicze.

– Przepraszam bardzo, jak długo pan tu mieszka?

– Rok…? – odparł odruchowo, zaskoczony, i zastanowił się. – Więcej. Z półtora roku. A co…?

– Nic. Szukam kogoś, kto tu mieszka od dawna, co najmniej kilkanaście lat.

Nie ciekawiło go, po co tego kogoś szukam, wyraźnie było widać, że chce się mnie pozbyć, czym prędzej.

– A, to na dole. Piętro niżej mieszka taka stara raszpla… to jest… przepraszam bardzo, wiedźma… znaczy nie, no, wścibskość wcielona. Wścibskość to rodzaj żeński, nie?

– Żeński. Pod panem?

– Nie, pod tamtym.

Wskazał byłe mieszkanie Ewy Marsz i zaczął przymykać drzwi. Podziękowałam, wycofałam się i dałam mu spokój. Możliwe, że jego niechęć do mnie nawet nieco przybladła.

Do drzwi na dole nie musiałam dzwonić, były uchylone i błyskało w nich oko. Jednak nie ma siły, w każdym domu znajdzie się jakaś istota, która żyje cudzym życiem, a sama ze sobą nudzi się śmiertelnie. Zatrzymałam się i zagapiłam w oko, usiłując przybrać możliwie zmartwiony wyraz twarzy.

Oko wylazło i podwoiło się, drzwi uchyliły się szerzej, przytrzymywał je łańcuch. Nie zależało mi na rozwieraniu wrót i zapraszaniu do wnętrza, wolałam pogawędkę na klatce schodowej. Nudzące się osoby, zwabiwszy gościa, natychmiast zaczynają z upodobaniem marnować czas, częstują herbatą albo kawą, jedno farfoclówa, drugie plujka, podtykają zeschnięte ciasto, robią, co mogą dla przedłużenia rozrywki.

– Pani tu, co? – spytał otwór gębowy poniżej oczu.

– Chodzi mi o kogoś spod czwórki. Pani tu mieszka dłużej? Zna pani może sąsiadów?

– Pani jest sama?

Zdumiałam się. Męża i dzieci ma na myśli czy co?

– W jakim sensie sama?

Łypała okiem, próbując spojrzeć za moje plecy tak sugestywnie, że też się obejrzałam, czy ktoś się gdzieś za mną nie czai, ale nie, nikogo nie było.

– Tutaj, mówię, czy pani jest sama, czy z kim?

– Sama, proszę pani. Ja umiem chodzić, nie potrzebuję towarzystwa.

Baba cofnęła się, zmniejszyła szparę w drzwiach i zaczęła gmerać przy łańcuchu. Wyglądało na to, że jednak nie uniknę ceremonii.

I rzeczywiście.

– Pani wejdzie – rozkazała.

Robiła wrażenie przeraźliwie typowe, idealnie przeciętna, zażywna i chciwa wrażeń dwustro





W ostatniej chwili przypomniałam sobie panieńskie nazwisko Ewy Marsz.

– Tu podobno mieszkali kiedyś państwo Wystrzyk…?

– A to pani ich szuka?

– No właśnie, szukam. Pani może ich znała?

Prychnęła wzgardliwie i wzruszyła ramionami.

– Pani usiądzie, bo co to tak stać. A jak ich mam nie znać, jak mi nad głową siedzą i w sufit walą!

Odruchowo spojrzałam w górę.

– Nie walą…

– Bo ich jak raz nie ma.

– To znaczy, że nadal tu mieszkają?

– No pewnie. A teraz to ich nie ma, bo on do sanatorium pojechał, a ona tam razem z nim siedzi i pilnuje, i usługuje. A na co oni pani? Pani w ogólności znajoma?

Nauczyłam się w dawnych czasach błyskawicznie oceniać audytorium i od pierwszego kopa dostosowywać treść i formę wypowiedzi do oczekiwań słuchaczy. Każda nauka się przydaje.

– Osobiście to nie, proszę pani, ale jedna moja przyjaciółka znała ich doskonale dawno temu, bywała u nich ciągle, zdaje się, że tam nawet istnieje jakieś dalekie pokrewieństwo, straciła z nimi kontakt i prosiła mnie, żeby się o nich dowiedzieć.

– A ona sama nie może?

– Nie bardzo, bo od lat nie ma jej w Polsce, to Australia, to Ameryka, tak ją nosiło po świecie, a teraz…

…Gdzie by tę Lalkę wypchnąć…?

– …w Pirenejach siedzi, z nogą ma kłopoty i zrobiła się nieruchawa. Przez te podróże pogubiła ludzi i tak ich szuka. Z Ewą, ich córką, była bardzo zaprzyjaźniona. Córka też tutaj mieszka?

Moja rozmówczyni ożywiła się wyraźnie i jęło się z niej ulewać.

– A, co też pani! Ewa to już dawno od nich uciekła, kiedy to było, z piętnaście lat będzie albo i więcej! Najpierw, wcześniej jeszcze, tak zwyczajnie się wyniosła, nie chciała powiedzieć gdzie się podziewa, całkiem na długo z oczu znikła, ale potem przychodziła czasami, nie bardzo często, ale przychodziła, aż wyszło szydło z worka. Z jednym takim żyła na kocią łapę, że to niby tak dobrowolnie i na zawsze, razem mieszkali bez ślubu. No to się dopiero awantury zaczęły! Awantury to tam zawsze były, bo on, jak się zezłościł, na całą ulicę ryczał, a i bez złości, niby żarty takie, też ryczał, a wtedy to już dom roznosił. Do ślubu marsz, wrzeszczał, do ślubu marsz! Przez wszystkie trzy piętra było słychać. I że to znać ich nie chce jak tego ślubu nie wezmą, więc ona, Ewa znaczy, powiedziała, że dobrze, wezmą ślub, a potem coś się zrobiło dziwnego, bo ten jej gach zaczął tu się pokazywać bez niej. Ale, gdzie, po długim czasie i nawet nie powiem, czy to był ten sam, czy jaki drugi. Z tatusiem w taką komitywę popadł i pokazało się, że wcale tego ślubu nie wzięli. Raz się matce wyrwało, że Ewa od niego też uciekła, bo jednego ojca jej starczy i drugiego nie chce. O co im poszło, to ja nie wiem. No i wtenczas przepadła całkiem i już jej tu więcej nigdy nie było do tej pory. On tam coś ryczał, że w pierze porasta, a ojciec dla niej gnój i mierzwa, ale jeszcze zobaczy i sam jej pokaże, o matce jakoś mowy nie było, ale i nie było, żeby na ulicę poszła albo, co. Matka cicha kobieta i spokojna, tylko w niego wpatrzona jak w obraz święty, jakaś taka całkiem zwyczajna.

Rozpęd wzięła taki, że siedziałam jak mysz pod miotłą. Najwidoczniej dawno z nikim nie rozmawiała, nie plotkowała, nikomu nie dostarczała ekscytujących nowości. Zatchnęło ją, ale bałam się odezwać, żeby nie spłoszyć weny, nie zacementować przypadkiem tego pęknięcia, przez które ulatywał nadmiar duszonych w sobie emocji. Wpatrywałam się w nią wytrzeszczonymi oczami, niewątpliwie pełnymi zachła

– A jeszcze do tego w podłogę czymś walił, a mnie nad głową w suficie łomotało, to jak miałam nie słyszeć? I ryczał, ciągle, znaczy się, ryczy, teraz trochę spokoju przez to sanatorium, ale tylko patrzeć jak wróci i znowu będzie. A już mi się zdawało, że wrócił, że tam coś drzwiami szczęka, ale nie, Bóg ustrzegł, bo niemożliwe, żeby był, choćby i pięć minut, a nie ryczał. Herbaty chce, ryczał, pogoda niedobra, ryczał, gdzie coś tam, ryczał, że znaleźć nie może, w telewizji głupoty, też ryczał. A już jak mecz, jaki, nie daj Boże, to chyba siekierą parkiet rąbał, tak się rozlegało, a u mnie najgorzej, bo to przecież zaraz nade mną. Jak się śmieje, to też ryczy, a ciągle się śmieje, guzik do zupy wrzuci albo, co i tak się cieszy, jak komu w zęby wlezie, a tej Ewie to do łóżka szyszki podkładał, miskę z wodą, a kiedyś to kisielu nalał, dobrze słyszałam, że kisiel, ale nie wiem, na prześcieradło czy pod. Takie żarty lubił.

O Jezu… I ona nie uciekła wcześniej…? A, prawda, jako nieletnią przywlekliby ją na siłę z powrotem…