Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 18 из 69



Fortuna sprzyjała jej w kratkę. Wygrywała i przegrywała na zmianę, a kiedy wreszcie udało jej się trafić upatrzony numer drożej, pogrążona już była w tej walce z losem całkowicie. Przez drzwi mogło wejść stado słoni, nie zwróciłaby na to żadnej uwagi. O jedenastej pozbyła się do końca leżących przed nią żetonów, przegrała pięćset złotych i opadła z sił.

Faceta ciągle nie było, oprzytomniawszy po emocjach, Elunia pomyślała, że o tej porze już chyba nie przyjdzie, ona sama zaś prawdopodobnie zgłupiała do reszty. Powi

Niezadowolona z siebie i z życia, pojechała do domu.

Stefan Barnicz nie wychodził jej z głowy. Siedząc przy pracy, nie przestawała o nim myśleć. Nie było to może myślenie w pełnym tego słowa znaczeniu, tkwił raczej w jej uczuciach. Chciała go chociaż zobaczyć, widziała go wprawdzie oczyma duszy, ale wolała w naturze. Bezgranicznie i szaleńczo pragnęła go dotknąć, bodaj jednym palcem, delikatnie, znów spojrzeć na tę piękną twarz i żeby się do niej uśmiechnął! Zamienić z nim kilka słów… Co za idiotka, że nie spytała, czy ma żonę, nie musiała przecież wprost, mogła dyplomatycznie, miał na palcu obrączkę, no i co z tego, ona też nosi obrączkę po Pawełku. Obrączka o niczym nie świadczy.

Kim on w ogóle jest i co robi? A, co tam, niech robi, co chce, żona ważniejsza. Jakąś babę ma z pewnością…

Z burzą w sercu przepracowawszy uczciwie dziesięć godzin, o szóstej po południu postanowiła zrobić sobie fajerant. W głębi duszy doskonale wiedziała, jak ten fajerant będzie wyglądał. Pojedzie do kasyna i może go tam spotka. Po drodze, dla usprawiedliwienia samej siebie we własnych oczach, kupi te perfumy dla Joli.

Po perfumy pojechała do Panoramy, uznawszy, że tam najłatwiej dostanie coś potwornie drogiego, a dla Joli nie zamierzała żałować, wciąż kwitła w niej wdzięczność. Wybrała Mitsouko Guerlaina, zapłaciła i już wychodziła, kiedy naprzeciwko, w salonie z butami, rozległ się krzyk. Jakaś facetka rozpaczała nad swoją torbą, ogłaszając, że zginął jej portfel, ukradziono go, nie, nie tu, wcześniej, była w sklepie elektrotechnicznym i jakiś taki tłok się koło niej zrobił, ordynus się na nią pchał, bez powodu, to musiało nastąpić wtedy. Pieniądze…? Nie, skąd, wcale tam pieniędzy nie miała, pieniądze trzyma w kosmetyczce, ale, o Boże drogi, wszystkie dokumenty! Dowód osobisty, prawo jazdy, kartę rejestracyjną, karty kredytowe, paszport, legitymację służbową, coś tam jeszcze… Po co, kretynka, nosiła przy sobie paszport…?!

Ekspedientka usiłowała ją pocieszyć, przypominając, że przynajmniej nie poniosła strat finansowych, co sprawiło, że w roztrzęsioną facetkę jakby grom trafił.

– Jezus Mario, karty kredytowe…! Samochód…! Do banku…! Unieważnić…! Mój mąż wyjdzie…! Zamkną mi…! Niech mi ktoś pomoże…!

Robiła wrażenie, jakby sama próbowała rozerwać się na sztuki i popędzić w kilku kierunkach równocześnie. Oko jej padło na Elunię, stojącą przed wejściem do salonu obuwniczego niczym słup wkopany w ziemię. Nikogo więcej tam nie było, nieliczni klienci, słysząc rozdzierające okrzyki, spoglądali z daleka i nie biegli z pomocą, w bliskości znajdowały się tylko dwie ekspedientki, jedna w perfumach, druga wśród butów, oraz Elunia, po swojemu znieruchomiała, wstrząśnięta i pełna współczucia.

– Pani zadzwoni do mojego męża! – krzyknęła do niej rozpaczliwie ofiara dokumentów. – Tu gdzieś musi być telefon! Remiaszko Józef, pani zapisze! Ja do banku muszę! Pani mu powie, co mi się stało, samochód stoi na ulicy przed domem, na karcie jest adres! Niech go schowa, niech zabezpieczy! Błagam panią!

Znieruchomienie Eluni tym razem miało charakter łagodny, zdołała je przemóc. Zapisała nazwisko męża i numer telefonu na otrzymanym przed chwilą paragonie, facetka rzuciła się ku schodom i znikła jej z oczu. Elunia ruszyła na poszukiwanie telefonu.

Aparat udostępniono jej grzecznie w sąsiednim salonie odzieżowym. Z długości numeru i rodzaju zawartych w nim cyfr odgadła, iż mąż ma przy sobie komórkowy. Dodzwoniła się od razu.

– Czy pan Józef Remiaszko? Dzwonię z polecenia pańskiej żony, ukradziono jej wszystkie dokumenty, w tym kartę rejestracyjną samochodu. I ona prosi, żeby pan zabezpieczył samochód, który stoi przed domem, a złodziej na karcie ma adres.

– Co? – powiedział pan Remiaszko. Elunia powtórzyła całą wypowiedź.

– Kto pani jest? – spytał podejrzliwie pan Remiaszko.

– Eleonora Burska… Ale to przecież nie ma znaczenia, ja tu akurat jestem przypadkiem!

– Gdzie pani jest?

– W Panoramie.

– I to w Panoramie tę krowę okradli?

Elunia pomyślała, że nie chciałaby pana Remiaszki za męża.

– Nie, mówiła, że w sklepie elektrotechnicznym.

– A co ona robiła w sklepie elektrotechnicznym?



Elunia nagle pojęła, dlaczego pani Remiaszko nie zadzwoniła do męża sama, co. zdawałoby się, powi

– Nie wiem, co robiła w sklepie elektrotechnicznym – powiedziała cierpliwie. – Nie mówiła. Pewnie coś kupowała.

– Znów nie to co trzeba i do niczego się nie nada!

– Na to, proszę pana, to ja już nic nie poradzę. Pańska żona prosi, żeby pan zabezpieczył samochód. Żeby go nie ukradli – dodała na wszelki wypadek, bo pan Remiaszko mógł spytać „po co?”

– A ona sama nie może?

– Nie, ona musiała lecieć do banku ze względu na karty kredytowe.

– Jakie karty kredytowe?

– Te, które jej ukradli.

– To karty jej też podpieprzyli? Cholera. Ja się stąd teraz nie ruszę. Pani tam pojedzie, do tej gabloty.

– Co…?

– Pani, mówię. I poczeka pani, aż ta pularda przyjedzie. Albo ja. Zna pani adres?

– Nie, skąd. Ale, proszę pana…

– Piłkarska sześć. Willa. Pięć baniek płacę.

Elunię nagle ta cała rozmowa rozśmieszyła. Równocześnie pomyślała, że pięć milionów to jest akurat to, co wczoraj straciła w kasynie, pan Remiaszko zamierza wyrównać jej stratę, bardzo to ładnie z jego strony. Przypadkiem wiedziała, gdzie znajduje się ulica Piłkarska, jadąc do Marriotta, miała ją po drodze. A czasu to chyba dużo nie zajmie, bo pani Remiaszkowa. o ile zna swojego męża, będzie się śpieszyła do domu. Możliwe także, że i mąż się ruszy, a chętnie by zobaczyła, jak też on wygląda.

– Dobrze – powiedziała. – Zaraz tam jadę. Jaki to samochód?

– Mercedes zielony metalic. Pani weźmie taksówkę na mój koszt.

– Nie chcę taksówki, jestem samochodem.

– Za benzynę zwracam. Burska Eleonora, ja pamiętam.

Zabrzmiało to tak, że Elunia się prawie zaniepokoiła. Przyszło jej na myśl, że gdyby nie pojechała teraz pilnować tego ich samochodu, pan Remiaszko wytoczyłby jej sprawę sądową. Obarczyłby ją winą za ewentualną kradzież. Rozłączył się już. Na wszelki wypadek postanowiła się pośpieszyć.

Zielony mercedes stał na ulicy przed willą numer sześć, nikt go jeszcze nie ukradł. Elunia odetchnęła z ulgą i ustawiła się za nim.

Po trzech kwadransach zmarzła, włączyła zatem silnik, żeby trochę ogrzać wnętrze. Gdzie mogli się podziać państwo Remiaszkowie i dlaczego w tak dramatycznych okolicznościach nie wracali do domu, nie umiała sobie wyobrazić. Przeszła już kolejno fazy zwykłego oczekiwania, zniecierpliwienia i wściekłości, teraz zaczęła się niepokoić. Jeśli każde z nich myśli, że do domu wróciło to drugie, w rezultacie może nie wrócić żadne. Co ona wtedy ma zrobić? Spędzić na pilnowaniu ich samochodu całą noc czy zgoła resztę życia…?

Willa pod numerem sześć stała ciemna i cicha, najwidoczniej państwo Remiaszkowie nie mieli ani dzieci, ani gosposi. Chociaż dzieci może, przypuszczalny wiek okradzionej damy wskazywał na możliwość posiadania dzieci już dorosłych, które mogły mieszkać gdzie indziej albo zażywać rozrywek do białego poranka. W sąsiedniej willi jaśniały okna, poza tym jednak na tej małej, bocznej uliczce panowała cisza i spokój. Tylko Wiktorską czasem coś przejeżdżało.