Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 3 из 45



Kiedy już miałam ukończone osiemnaście lat i byłam po maturze, nastąpił cud. Ta sama nauczycielka rysunków, która w końcu się ze mną zaprzyjaźniła, wyjeżdżała na co najmniej dwa lata do Stanów i zostawiała kawalerkę pełną kwiatów. Kwiaty ktoś musiał pielęgnować, zakwaterowała mnie u siebie.

Nie byłam w stanie uwierzyć we własne szczęście. Wyprowadziłam się od ciotki. Nie pytałam o pozwolenie, po prostu oznajmiłam, że jestem pełnoletnia i zmieniam lokal. Uciążliwe to nie było, nie miałam nic i niczego nie musiałam ze sobą zabierać. Dostałam się na ASP, jako sierota uzyskałam stypendium i mogłam wreszcie zarabiać na reklamach, miałam z czego żyć. Wpadłam w euforię, godzinami włóczyłam się po mieście, bezpowrotnie porzuciłam warkocze, jadłam, co mi się podobało, robiłam, co chciałam, nareszcie sama, w czystym pokoju, przy otwartych oknach! Miałam jasne światło! U ciotki paliły się żarówki dwudziestopięciowatowe…

Najchętniej oderwałabym się od niej na zawsze i pozbyła jej widoku do końca życia, ale ona miała na mnie sposoby. Znów się wtrąciła pani Krysia. Było to wcześniej, jeszcze tam mieszkałam. Musiały się chyba pokłócić i pani Krysia zrobiła ciotce na złość. Znalazła mnie w sypialni, przyleciała, chociaż ciotka usiłowała ją zatrzymać, ale pani Krysia była większa od niej, młodsza i zapewne silniejsza, zrezygnowała więc z przemocy i siedziała przy stole wściekła, prawie sina, z kurczowo zaciśniętymi dłońmi. Pani Krysia z nie skrywaną satysfakcją powiadomiła mnie, że wszystko, co w tym mieszkaniu jest ce

Tym mnie trzymała. Powiedziała, że pokaże mi je, a nawet odda, jeśli na to zasłużę. Wiedziałam doskonale, że łże, upodobanie do kłamstwa jest w niej patologiczne, przez całe lata wmawiała we mnie, że po moich rodzicach nie zostało nic, ale wbrew tej wiedzy miałam nadzieję. Bywałam u niej co najmniej raz na tydzień, załatwiając dla niej różne rzeczy w ramach tego zasługiwania, płaciłam na poczcie jej rachunki własnymi pieniędzmi, sprowadzałam ludzi do rozmaitych napraw w tym rozsypującym się domu, wysłuchiwałam cierpliwie narzekań, złorzeczeń, pretensji i opisów licznych chorób, realizowałam recepty i w tym wszystkim nieporównywalną pociechą była mi myśl, że już tam nie mieszkam. Możliwe, że moja nienawiść złagodniałaby nieco, gdyby nie postarała się o jej rozkwit sama ciotka.

Naraziłam się jej okropnie, bo zniknęłam na trzy tygodnie. Ośmieliłam się po raz pierwszy w życiu wyjechać nad morze i zostałam za to ukarana, chociaż uprzedzałam, że wyjeżdżam. Nie przyjęła tego do wiadomości, po moim powrocie oznajmiła, że widocznie z tych albumów zrezygnowałam, ona zatem nie będzie ich trzymać i jeden właśnie spaliła. Na dowód pokazała mi szczątek nadpalonej okładki. Nie zabiłam jej wtedy, chociaż musiałam się od tego powstrzymać z dużym wysiłkiem, później zaś zdołałam pomyśleć przytomnie, że po pierwsze nie miałaby ich gdzie spalić, nie nad gazem przecież, a po drugie bez wątpienia kłamie. Jednakże swoje przeżyłam, bo pragnienie ujrzenia twarzy rodziców przeszło już u mnie w obsesję. Gdybym wiedziała, gdzie je trzyma, zabrałabym je przemocą, ale w upiornej graciarni, jaką stanowił ten szacowny apartament, trudno byłoby znaleźć słonia, a co mówić o mniejszych przedmiotach! Nic nie mogłam poradzić i nienawiść we mnie skamieniała na granit. I dlatego właśnie uczyniłam to, co uczyniłam…

– Na miłosierdzie pańskie – powiedział zdławionym głosem Janusz. – Coś ty najlepszego narobiła…

W pierwszej chwili zdziwiłam się tylko, bo przepełniały mnie wątpliwości, czy słusznie zadatkowałam to ostatnie mieszkanie, które mnie zachwyciło, ale mojej ciotce mogło się nie podobać, w takim zaś wypadku na straty naraziłabym siebie, a nie ją. Piętnaście milionów piechotą nie chodzi. W pamięci miałam lukę. On jednakże o tym zadatkowaniu jeszcze nie wiedział, nie zdążyłam się odezwać ani słowem. Co zatem miał na myśli…? – A co…? – spytałam niepewnie.

Czekał u mnie w mieszkaniu, na grzechot klucza w zamku wyszedł do przedpokoju. Wyjął mi z rąk torbę i powiesił mój płaszcz. Zatrzymał się w drzwiach kuchni.

– Henio rozpoznał cię z opisu, ale nie był pewien, więc zaczął ode mnie. To ty byłaś w tym domu na Willowej?

Luka w mojej pamięci zapełniła się dość gwałtownie. Usiłowałam właśnie zapalić gaz ruską zapalarką, która miała własne fanaberie. Raz zapalała natychmiast i bezproblemowo, a drugi raz czekała na rzetelny wybuch. Odwróciłam się do Janusza.

– Jezus Mario, na Willowej…! Te zwłoki…?!

Przypomniałam sobie o gazie, buchnęło potężnie, omal mi nie opaliło rzęs, brwi i włosów. Postawiłam na palniku pusty czajnik, zreflektowałam się, nalałam wody, odsunęłam czajnik i postawiłam garnek z mięsem. Janusz przeczekiwał moje nerwowe manipulacje w milczeniu.

– Mów coś! – zażądałam i usiadłam na krześle. – Co to było? Już coś wiadomo?

Obszedł stół i usiadł naprzeciwko mnie.

– Co ci do głowy strzeliło, żeby uciec? Ludzie cię przecież widzieli! Czy ty sobie zdajesz sprawę, na jakie podejrzenia się naraziłaś?



– Zawracanie głowy! – powiedziałam gniewnie, bo byłam głodna, zmęczona, niespokojna o to zadatkowane mieszkanie i zirytowana wszystkim razem. – Po pierwsze, nikt mnie tam nie zna, a po drugie, o co chodzi? Zamordowałam dwie kompletnie obce osoby? Nagle wpadłam w zbrodniczy obłęd? Henio dostał kota?

– Nie dostał, jak widać, zgadł dobrze. Co tam robiłaś? Powiedz mi wszystko, a potem ja ci wyjaśnię…

Mieszając łyżką w garnku od dna i przetwarzając normalne zrazy w sieczkę mięsną, opowiedziałam mu wszystko. Skończyłam przy doprawianiu sałaty, sięgnęłam na suszarkę po talerze, wyłożyłam potrawę i postawiłam na stole. Wizyta na Willowej była zdecydowanie koszmarna, ale apetytu przez nią, niestety, nie straciłam.

Janusz powąchał mięso z wyraźną przyjemnością, westchnął, odwrócił się i wygrzebał z suszarki widelec.

– Nóż, mam wrażenie, nie będzie potrzebny… No dobrze, teraz ci wytłumaczę, co z tego wynikło…

Telefon anonimowej informatorki spowodował przybycie na Willową radiowozu. Dwóch funkcjonariuszy wjechało windą na trzecie piętro, pchnęło uchylone drzwi i weszło do środka. W chwilę potem jeden zjechał z powrotem na dół, a drugi wsparł się o poręcz klatki schodowej i zapalił papierosa.

W skład ekipy śledczej, która przyjechała po kwadransie, wchodził porucznik Henryk Piegża. Nie miał żadnych złych przeczuć, ze swoją pracą był otrzaskany, obowiązki zatem jął spełniać spokojnie. Zaczął od drzwi.

– Były uchylone? – spytał funkcjonariusza na klatce schodowej, podczas gdy szef ekipy, kapitan Tyrański, zwany przez współpracowników krótko i słusznie Tyranem, wszedł do wnętrza mieszkania.

– Uchylone.

– Pętał się tu kto?

– Nikt kompletnie. Winda przejechała raz, ale na wyższe piętro. Wedle brzęków wyszło mi, że na piąte.

Porucznik Henryk Piegża, czyli Henio, wszedł do wnętrza za kapitanem. Zachowywali się stosownie, niczego nie macali, obejrzeli cały lokal, stwierdzili obecność dwojga zwłok, dużej ilości gruzu w salonie i ogólnego bałaganu, po czym oddali teren we władanie techników z laboratorium. Lekarz chwilowo nie miał nic do roboty. Towarzyszący im sierżant udał się na poszukiwanie ciecia oraz ewentualnych świadków.

Po dwóch godzinach liczne odkrycia były już dokonane.

Denatka, stara, gruba i bardzo zaniedbana kobieta, padła od ciosu w głowę. Uderzenie było jedno, ale wykonane z takim rozmachem, że wystarczyło najzupełniej. Narzędzia nie musieli długo szukać, idealnie pasował większy z dwóch młotków, leżących w salonie.