Страница 65 из 73
W tym momencie tajemnicza facetka stała się dla kapitana pierwszą podejrzaną.
Bursztyn ze złotą muchą i ten drugi, z chmurką, przywiózł Leżoł już dawno temu. No owszem, zgadza się, ten z rybką też, ale Orzesznik już nie pamięta, równocześnie czy w różnym czasie. Nie, nie zostały sprzedane, to takie rarytasy, że szkoda sprzedać za byle co. Jasne, że miał je w ręku, pokazywał klientom, ale potem Leżoł to zabrał i pewnie miał u siebie. Nie wiadomo gdzie są teraz, może ktoś ukradł, ten zbrodniarz najpewniej. Nad morzem pan Lucjan wcale nie był, no nie, parę razy w życiu był, ale nie wtedy, o wydarzeniach sprzed prawie osiemnastu lat nic w ogóle nie wie, nawet i o tych sprzed dwunastu, może i odkopano jakie zwłoki, ale on z tym nie ma nic wspólnego. Na jakieś tam głupie plotki nie zwraca uwagi.
Kapitan myślał dwutorowo. U Hindusa były dwie blondynki…
– Kiedy pańska żona ufarbowała sobie włosy, gdzie i na jaki kolor? – spytał, przerywając panu Lucjanowi odcinanie się od wszystkiego.
Zaskoczył go.
– Co…? Kiedy… dopiero co. Nie wiem gdzie. Na taki kolor… ja wiem…? Więcej czarny, ale może i trochę rudy… No, czarno-rudy…
– Żona jest w domu? Zechce pan ją poprosić.
Zważywszy iż z piętra dobiegały jakieś odgłosy, a w chwili ich wejścia znikała na schodach istota płci żeńskiej, trudno było Orzesznikowi zaprzeczyć obecności żony. Popatrzył ponuro, wyjrzał na schody i wrzasnął ku górze:
– Magda!
– Czego? – spytała wdzięcznie małżonka.
– Zejdź no tu! Pan kapitan ma do ciebie interes! Fryzjera potrzebuje!
Cofnął się z powrotem do salonu, po chwili zaś wkroczyła Orzesznikowa. Pasowała do męża, średniego wzrostu, średnio korpulentna, z wielką szopą ciemnych, rudawo połyskujących włosów. Jakkolwiekby ją można określić, z pewnością nikt nie użyłby słowa „blondynka”.
– Fryzjera…? – spytała podejrzliwie i z niedowierzaniem. Kapitan bez wstępów przystąpił do rzeczy.
– Pani ostatnio farbowała włosy…
– A co? To wzbronione? Źle wyszło?
– Cóż znowu, doskonale. Piękny kolor. Kiedy?
– W zeszły czwartek.
– Gdzie?
– U fryzjerki tu zaraz, przy tym parkingu na rogu, u pani Marysi. Ja do niej zawsze chodzę, bo ona dobrze czesze. A co…?
– A jaki kolor pani miała przedtem?
– Jasne całkiem, proszę pana, bo ja blondynka jestem z natury. A co…?
– Nic, dziękuję bardzo. Moment, w czwartek, jak pani wróciła od tej fryzjerki do domu, zdaje się, że u państwa goście byli?
– A byli. Nawet się nie spodziewałam…
– Kto był?
Orzesznikowa rzuciła błyskawiczne spojrzenie na Orzesznika i coś wyczytała w jego oczach. Odbyło się to tak szybko, że prawie niezauważalnie, ale kapitan przyglądał się jej pilnie.
– A nawet nie wiem, bo tyle że się pokazałam i wyszłam, bo zła byłam, że mąż zaprosił ludzi bez mojej wiedzy. Jeden mi tak w oczach mignął, Baltazar, to znajomy, a kto więcej, to nawet nie spojrzałam. I wcale potem nie zeszłam. Mąż potem mówił, że sami przyszli, tak się zbiegło, wcale ich nie zapraszał, a kto przyszedł, to już on wie najlepiej.
– I pani tego nie mówił?
– Wcale go nie pytałam, interesy i bez zaproszenia, to co mnie obchodzi.
– Mężczyźni to byli, kobiety…?
– A skąd mam wiedzieć, jak nie spojrzałam? Jakaś baba przylazła? – zwróciła się nieufnie do męża.
– Przylazła – mruknął jadowicie. – Ty.
Orzesznikowa wzruszyła ramionami i popatrzyła pytająco na kapitana.
– Dziękuję pani, to wszystko – odpowiedział na jej spojrzenie i zdecydował się na razie zakończyć przesłuchanie.
– Do fryzjera? – spytał domyślnie podporucznik, kiedy wsiedli do samochodu. – Parking, to tu…
– Tu. Skocz tam i popytaj.
W drodze powrotnej do komendy Górski zdał zwierzchnikowi relację.
– Zgadza się, ta pani Marysia była, zna Orzesznikową doskonale, fakt, blondyna taka pszeniczna, czasem jej coś do łba strzeli i ufarbuje się na zielono albo na czarno. Ostatnio na ciemnorudo i rzeczywiście w czwartek parę godzin tam przesiedziała, po zamknięciu zakładu wyszła. Zapisana była w zeszycie, zamówiła się wcześniej. Zgadza się.
– Cholera – skomentował kapitan, któremu się właśnie nie zgadzało.
Już w komendzie, porządkując notatki i przepisane z taśmy zeznania, przystąpił do precyzowania wniosków. Podporucznik z całej siły starał się być mu w tym pomocny.
– To się ciągnie przez całe lata – mówił z zapałem, uzyskawszy milczącą zachętę zwierzchnika. – Pierwsze: z tamtych zeznań wynika, że ktoś zabił i zakopał te dwie ofiary. I przy tym nastąpił rabunek. Wszyscy świadkowie mówili to samo, nie ma sprzeczności, ale nikt słowem nie wspomniał o bursztynie ze złotą muchą. Proszę, nigdzie… Baltazar przy tym był, to nie ulega wątpliwości, chociaż łże, że patrzył z daleka. Drugie: w sześć lat później odkryto zwłoki, świadkowie ci sami, prawie równocześnie wychodzi ten topielec i pojawia się nowa informacja, trzy bursztyny, o których już potem ciągle jest gadanie, w tym złota mucha. Kto, do cholery, wiedział o niej od pierwszej chwili…? Niejasne wzmianki o pieniądzach, nic wyraźnego, kręcenie, dlaczego ich, do diabła, nie przycisnęli? Ukradzione te pieniądze, ukryte, odnalezione, stracone, odzyskane, istny melanż! No i trzecie, sprawa bieżąca…
– Z obecnych zeznań wynika, że złota mucha pojawiła się pomiędzy pierwszym zabójstwem a odkryciem zwłok – przerwał Bieżan w zadumie. – Zanim tamci świadkowie zaczęto niej mówić. Pojawiła się daleko od miejsca zbrodni, w Warszawie, i widzieli ją ludzie, którzy o przestępstwie nie mieli pojęcia. Z czego by wynikało, że przywiózł ją sprawca…
– Chyba nie byłby taki głupi? – zgorszył się Górski.
– Toteż nie osobiście, a przez posły. Sprawdź. Pokazywali ją Orzesznik i Baltazar, nikt jej nie widział w ręku Leżoła. Dopiero teraz mamy świadka, który twierdzi, że Leżoł miał ją w domu. Baltazar zwala na niego, ile może…
– Tym tutaj nie wierzę za grosz.
– I słusznie. Wszyscy łżą jak maszyny. Obca baba u Orzesznika była, głowę dam za to. U Leżoła też. Chcę dorwać tę babę, coś mi mówi, że ona stanowi klucz, bo jakiegoś ogniwa nam tu brakuje. Niby wszystko się ciągnie logicznie i konsekwentnie, zbrodnia dla rabunku, zrabowane przedmioty pojawiły się na rynku, ich posiadacze ustaleni… Czekaj, popełniłem błąd. Nie spytaliśmy ani razu, kto konkretnie jest właścicielem tej muchy…
– I tej chmurki i rybki…
– Wszystkich trzech. Do kogo one należą. Kto weźmie forsę, jeśli zostaną sprzedane. No, to jest do nadrobienia… Ponadto nie ma siły, u wszystkich trzeba będzie dokonać przeszukania, bo to jest towarzystwo wzajemnej adoracji, a gdzieś ten bursztyn musi być…
Efekty działań kapitana Ania przywiozła późnym wieczorem.
– Mój mąż zaczyna mnie posądzać o romans – rzekła z westchnieniem. – Prowadzę nocne życie. Na szczęście nie przejmuje się tym zbytnio.
– Przestępstwa tradycyjnie należy popełniać w nocy – pocieszył ją Kocio.
– I co? – spytałam niecierpliwie. – Pokaż te papiery!
– Ale spalmy je później – poprosiła Ania – bo to jest dowód przeciwko mnie. Zaraz, na wszelki wypadek przyniosłam też akta Kajtka. Kserokopie. Już nic i
Obecna na własne życzenie Danusia, chcąc się koniecznie do czegoś przydać, rozstawiała przyniesione przez siebie egzotyczne przekąski, przyrządzała herbatę i nalewała rozmaite i
– Gorzej będzie, jak ktoś doniesie mojemu mężowi, że też prowadzę nocne życie – mruknęła smętnie. – Ale może ten cały Zenobi jest zajęty podejrzeniami i nie będzie się wygłupiał. Później mu wszystko wytłumaczę osobiście.
Oglądałam aktualne najnowsze dokumenty. Nie były to oficjalne protokóły, raczej notatki z przesłuchań, przepisane z taśmy. Także wnioski robocze. Wyraźnie z nich wynikało, że bez radykalnej pomocy społeczeństwa kapitan leży, a społeczeństwo chwilowo ograniczało się do mojej osoby.