Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 52 из 73

W chwilę potem podjechał jeszcze jeden samochód, zatrzymał się kawałek dalej, wysiadła z niego szczupła facetka, prawie pozazdrościłam jej figury, po czym zdumiałam się śmiertelnie, bo też zadzwoniła do furtki Orzesznika. Otworzono jej, weszła do wnętrza. Któż to taki, na Boga, żadna baba w tym interesie nie tkwiła, czyżby to była Idusia…? Chyba że przyjaciółka Orzesznikowej… Że też nie dowiedziałam się od Ani dokładnie, jak ta Idusia wygląda!

Następnie osłupiałam kompletnie. Ciągle gapiłam się przez lornetkę, oglądając dwie trzecie willi Orzesznika oraz kawałek ogrodzenia razem z bramą i furtką, widoczne to wszystko było doskonale, i nagle, wśród zieleni, dostrzegłam istotę ludzką. Faceta. Pokazał się na króciutką chwilę, ale nie miałam wątpliwości. To był wymarzeniec!

Jak się dostał do środka, omijając furtkę, odgadłam z miejsca. Posesja pana Lucjana przytykała do zaplecza małej ciastkarni, sprzedającej produkty własne, piekli to sami, zapachami utrudniając mi odchudzanie, i mieli obok swojego pawilonu malutkie podwórze. Zakamarek, osłonięty od strony ulicy. Przeleźć tamtędy przez ogrodzenie to żadna sztuka, każde dziecko by potrafiło, a wymarzeniec zawsze prezentował wysoką sprawność fizyczną. Znaczyło to, że, rany boskie, nie zrezygnował, nadal prowadził swoje dochodzenie, skądś się dowiedział o tej naradzie produkcyjnej i, najwidoczniej na nią nie zaproszony, postanowił jednak wziąć bierny udział. Cholera. Co za szkoda, że to on, a nie Kocio…!

Kocio właśnie zadzwonił do moich drzwi.

– Druga lornetka leży w torbie pod telewizorem! – powiadomiłam go w pośpiechu i popędziłam z powrotem do okna.

Kocio miał tę zaletę, że najpierw działał, a dopiero potem zadawał głupie pytania, zdążyłam to już stwierdzić w czasie naszej dość krótkiej znajomości. Teraz też postąpił racjonalnie, w pierwszej kolejności znalazł torbę z lornetką, w drugiej zaś przyleciał zobaczyć, co robię i do czego ma służyć oprzyrządowanie optyczne. Rychło wyszło na jaw, że właściwie do niczego, wymarzeniec bowiem znikł gdzieś za krzakami, a we wnętrzu domu nic nie było widać.

– Towarzystwo się powiększa – powiedziałam smętnie. – Dojechała baba, możliwe, że osoba postro

– Znaczy wie, co robi, i podsłuchiwać warto – zaopiniował Kocio. – Szkoda… Sam bym spróbował, ale za duży tłok. Chociaż…?

Popatrzył na mnie pytająco. Pokręciłam głową.

– Nie, lepiej nie. Może ci zrobić coś złego. Nie dziabnie cię nożem, ale jakoś ujawni albo co. On nie lubi konkurencji… – zastanowiłam się nagle. – Czekaj, a może…? Ukryłby się przed tobą, to pewne. I ty byś coś usłyszał, a on nie, tego by nie zniósł… Do licha, wiesz, że nie wiem, co by zrobił…

– Możemy sprawdzić. Skoczę tam. Długo to już trwa?

– Od przyjazdu baby nie ma dziesięciu minut.

– W takim razie idę, ryzyk-fizyk…

Przytrzymałam go za rękaw i pokazałam palcem.

– Tam jest podwórze ciastkarni, przytyka do ogrodzenia. Od ulicy nie widać. Idź od strony śmietnika…

Patrząc przez okno na przemykającego się ku ulicy Kocia, zaniepokoiłam się nieco, czy nie wysłałam go na stracenie. Może być wzięty w dwa ognie, sami wrogowie tam siedzą. Ciekawość i nadzieja na jakieś odkrycia były jednak tak silne, że nie zawróciłam go z drogi rozpaczliwym krzykiem z trzeciego piętra. Za to znów przytknęłam do oczu lornetkę.

Teraz już dość nerwowo spoglądałam na zegarek. Pół godziny wlokło się jak za pogrzebem, naprzeciwko nie działo się nic, poza jedną drobną zmianą. Do dziewczynki na górze przyszła facetka, zapewne mamusia, i obie zajęły się jakimiś szmatami. Po trzydziestu dwóch minutach nowy pojazd zaczął się wciskać na ostatni wolny kawałek chodnika. Z pojazdu wysiadł Hindus.

Nie miał na sobie regionalnego stroju, żadnych turbanów, szarawarów ani czapeczek, ubrany był normalnie, ale moja lornetka przybliżała ośmiokrotnie i obejrzałam go dokładnie. Taka karnacja mogła należeć tylko do Hindusa. No, oczywiście, także do Araba, do Włocha ostatecznie, ale Włocha wykluczyłam z góry, a w nagłe przybycie męża Danusi nie chciało mi się uwierzyć, zatem wmieszany w bursztyny Hindus sam się nasunął na myśl. Boże drogi, czy ten Kocio zdoła tam coś zobaczyć albo usłyszeć…? Ujdzie z życiem w ogóle…?

Kolejne pół godziny przelazło niczym leniwa i obżarta krowa. Z zaciśniętymi zębami, bliska oczopląsu od wytężonego wpatrywania się w niewyraźne zarośla i osłonięte firankami szyby, coraz bardziej zdenerwowana i wśród rosnących wyrzutów sumienia, doczekałam wreszcie chwili, kiedy z willi Orzesznika wszyscy goście wyszli hurtem. Wsiedli do samochodów i odjechali. Patrzyłam nadal, niespokojna o Kocia, ale w ogrodzie nie działo się nic. Prawie postanowiłam lecieć na dół i obejrzeć sytuację z bliska, bo może należało ratować jego uszkodzone zwłoki, kiedy zadźwięczał gong u moich drzwi i Kocio objawił się, żywy i zdrowy.

– No…? – wydyszałam z wielką ulgą.

Kocio zdjął wdzianko i stara

– Interesujące – oznajmił z ożywieniem, ale jakby trochę niepewnie. – Czy rzeczywiście ten palant w krzakach to był, jak by tu elegancko… mój poprzednik przy twoim boku?





– Powiedział ci coś takiego? – zdumiałam się śmiertelnie.

– Broń Boże! Sam zgadłem. Mówiłaś, że właściciel notesu, prosta dedukcja…

– No dobrze, owszem. Bo co?

– Bo ustrzelił mnie niewąsko. Nadziałem się na niego pod oknem, podsłuchiwał naukowo, oprzyrządowany akustycznie. Nie dostrzegłem go w pierwszym momencie i prawie mu wlazłem na głowę, ale nie miał pretensji, powitał mnie z pełnym zrozumieniem. Podsłuchiwaliśmy razem w idealnej zgodzie. Powiadomił mnie, że w środku kluje się zbrodnia i on zamierza przeciwdziałać, a ja co…? No więc powiedziałem, że ja też, aczkolwiek o zbrodni nie mam bliższych informacji, na co mgliście oznajmił, że niektórych osób nie należy dopuszczać do niebezpiecznych przedsięwzięć.

– I co to miało znaczyć?

– Doznałem wrażenia, że ma na myśli ciebie.

– Bardzo możliwe. I co dalej?

– Następnie wyjaśnił mi grzecznie, że gdybym próbował się stamtąd oddalić, zostałbym zatrzymany niekoniecznie łagodnie. Ponieważ mógłby mnie posądzić o chęć ostrzeżenia osób w środku, że są podsłuchiwane. Jeśli nawet zawiadomię je o tym później, nie będzie to już miało znaczenia. Ogólnie biorąc, był taki więcej tajemniczy.

– Zawsze był tajemniczy. A przynajmniej się starał.

– Myślisz, że naprawdę przyłożyłby mi skutecznie…?

– Obawiam się, że tak. Zna karate.

– Ja też.

Nowym okiem popatrzyłam na Kocia. Zawsze mi imponowały niedostępne dla mnie umiejętności. Gdyby umiał doskonale haftować albo przyrządzać mostek cielęcy z nadzieniem, nie wzbudziłby mojego podziwu, nawet jako kierowca musiałby się nieźle wysilić, za to jako żeglarz albo pilot… Ho ho!

Uznałam za słuszne wyciągnąć butelkę wina i postawić na gazie garnek z duszoną polędwicą wołową. Z grzybkami.

– Pewno by się zatem nie obeszło bez zwrócenia uwagi tej całej bursztynowej szajki – zauważyłam nieco zgryźliwie. – Dobrze, że nie próbowałeś uciekać. Usłyszałeś coś ze środka?

– On, niestety, usłyszał więcej – odparł z westchnieniem Kocio, odruchowo ujmując korkociąg. – Ja tylko fragmenty. Od razu ci powiem, co z nich wywnioskowałem. Rozważali kwestię ceny bursztynu ze złotą muchą, możliwość transakcji wiązanej, trzy bursztyny razem jako skondensowana niezwykłość…

– A więc je mają?! Wszystkie trzy?!

– Tak wychodzi. Z tym że chyba każdy gdzie indziej. No i sprawę podziału zysków, bo jak ich tam było czworo, Franio, Lucjan, Baltazar i ta śmierć na chorągwi…

– Proszę…?

– Szkielet. Pani Idusia, o ile rozumiem… tak każdy z nich rości sobie prawa do skarbu. Zdaje się, że ma to być wspólna własność, takie wrażenie odniosłem. Myślisz, że to możliwe?

Nie musiałam zastanawiać się długo.

– Jeśli Franio podwędził to pierwszy… pomijam zbrodnię… podpuszczony przez Baltazara, który widział zdobycz… to już ich było dwóch do spółki. Słodki pie… tego, Kajtek, małżonek Idusi, odebrał im to i stał się posiadaczem, Idusia po nim dziedziczy. Orzesznik się wplątał i badał teren wśród potencjalnych kupców nie za darmo, za udział z pewnością. W rezultacie rzeczywiście wszyscy trzymają kawałek tego; w zębach i słusznie roszczą sobie prawa… No, może nie bardzo słusznie, ale nikt z nich nie popuści, zależą od siebie; wzajemnie, chcąc nie chcąc muszą się trzymać w kupie.