Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 42 из 73

– Od pana Koreckiego, od pana Baltazara, od pana Rzeczyckiego, od pana Fermiela, od wszystkich w ogóle! Pcham się do pana jak trąba powietrzna! Nie było pana…

Musiałam go chyba lekko ogłuszyć, bo zaczął się niemal usprawiedliwiać.

– Nie, rzeczywiście, nie było nikogo, byliśmy na rodzi

– Bursztynu, oczywiście! To nie na telefon, muszę się z panem zobaczyć i od razu panu powiem, że mieszkam bardzo blisko i mogę wpaść do pana za dziesięć minut. Na króciutko. Może później umówię się z panem na dłużej, ale teraz chora będę, jeśli mi pan odmówi!

Z wariatami każdy woli obchodzić się delikatnie. Nie spytał mnie nawet o nazwisko, widocznie zgłupiał porządnie.

– No tak, na chwilę… Proszę bardzo, oczywiście… Może… No dobrze, za kwadrans…?

– Dziękuję bardzo, za kwadrans będę! – wrzasnęłam radośnie, nie pozwalając mu zmienić zdania.

Z upiorną punktualnością zadzwoniłam do furtki przed willą.

Fakt, iż przed laty sama miałam wielką ochotę na tę posiadłość i przemyśliwałam nad tym, jak by ją kupić, w czym przeszkadzał mi zarówno ustrój, jak i brak pieniędzy, odrobinę, być może, rzutował na mój stosunek do pana Orzesznika. Nie spodobał mi się od pierwszego wejrzenia. Nie dość że wedle wschodzącej mody był nie dogolony, taki z tygodniowym zarostem, to jeszcze skąpe włoski, zgarnięte z łysawego czerepu, związane miał z tyłu w wyleniały koński ogon. W obliczu takich ozdób reszta urody była bez znaczenia, a pączkująca tusza mogła stanowić wyłącznie jego osobiste zmartwienie.

Brak zachwytu postarałam się ukryć. Przedstawiłam się możliwie niewyraźnie i wzięłam byka za rogi.

– Otóż proszę pana – rzekłam wdzięcznie – latam za panem już ładne parę lat… no, z przerwami… ponieważ miał pan w ręku duży bursztyn ze złotą muchą w środku. Pokazywał pan go Henryczkowi, to znaczy panu Koreckiemu. Skąd on pochodził?

Na głupie pytania otrzymuje się głupie odpowiedzi i sama byłam sobie wi

– Z morza, proszę pani – odparł natychmiast bardzo grzecznie.

– To ja wiem, że z morza – zgodziłam się, plując sobie w brodę za złe sformułowanie pytania. – Mam na myśli, skąd Pan go dostał? Od kogo?

– Z pewnością od rybaków bursztyniarzy. Zawsze od nich kupuję. Czasem pośrednio, czasem osobiście.

W tym miejscu wyraźnie dało się zauważyć, że pan Lucjan się rąbnął i już czyni sobie gorzkie wyrzuty. Powinien był się zdziwić, nie pamiętać, nie rozumieć, o co chodzi, wypierać się złotej muchy w żywe kamienie i w ogóle nijak jej sobie nie móc przypomnieć. Teraz przepadło, zaskoczenie jednakże podziałało.

– Ale wtedy, kiedy ona wyszła z morza, pana osobiście nie było…

– A dlaczego? Skąd pani taki wniosek…

– Bo ja byłam. W moich oczach wyszła, tyle że jej w ręku nie miałam, widziałam z daleka. No, nie bardzo z daleka, prawie z bliska. Ma pan ją jeszcze?

Znów zadałam niepotrzebne pytanie. Nie zdążyłam ugryźć się w język, bo nadzieja na obejrzenie unikatu była zbyt wielka. Pan Lucjan natychmiast z tego skorzystał.

– Ależ skąd! To było tak dawno… I ten bursztyn w ogóle nie należał do mnie, ja tylko pośredniczyłem… a nawet i to nie, miałem go krótko, właściwie jako ciekawostkę…

Teraz powi

– A do kogo należał?

– No, do znalazcy chyba? Nie wiem, kto to był, nie pamiętam.

– Ale ktoś przecież dał go panu do ręki, jakaś konkretna osoba? I ta osoba znała pana, bo obcemu by nie dała. Nawet jeśli już nie żyje, nie mógł pan jej całkiem zapomnieć!

Powiedziałam to tylko tak sobie, bez żadnej sensownej myśli w głowie, bez żadnych sugestii i aluzji, ale pan Lucjan jakoś zmienił się na twarzy. Możliwe, że odrobinę posiniał.

– Skoro pani wie, że nie żyje, po co mnie pani pyta?

Niewykluczone, że ja również nieco posiniałam. O kim, do licha, rozmawiamy? W pobliżu złotej muchy przeniosły się na tamten świat już cztery jednostki ludzkie, kogo on ma na myśli?

– Mnóstwo osób nie żyje – zauważyłam ostrożnie. – Nie wiem, kto z tych nieżywych dał panu bursztyn, i nikt mi tego przecież, poza panem, nie powie. Ponadto nieżywemu już nic nie zaszkodzi.

Wcale nie to chciałam powiedzieć. Cała rozmowa nabierała jakiegoś idiotycznego charakteru. Nie zamierzałam straszyć pana Lucjana, było na to jeszcze za wcześnie, zamierzałam tylko delikatnie go wysondować, bo sprawa już dawno zaczęła śmierdzieć. Tymczasem nagle znalazłam się z nim razem w oku cyklonu.

– No toteż właśnie, nie zaszkodzi, nie pomoże, po co to się czepiać – zganił mnie nerwowo. – Ja może nawet właśnie wcale go nie znałem, może tam za mnie zaświadczył któryś…





– Który?

– Nie wszystko pani jedno?

– Franio Leżoł? – podsunęłam zachęcająco na chybił-trafił, zdecydowana już iść na całość.

– No to mówię, jak pani sama wie, po co pani pyta?

– Ale nie Franio pokazywał złotą muchę, tylko pan. Od Frania pan ją dostał?

– Może i od Frania.

– Ale mnie wychodzi, że był tam ktoś jeszcze…

Pan Lucjan pomamrotał pod nosem coś, z czego można było wywnioskować, że najlepiej zrobię, jak sama wyjdę. Udałam, że nie słyszę. I tak dziwiłam się trochę, że jeszcze mnie nie wyrzuca za drzwi.

– I to ten ktoś miał bursztyn – dołożyłam. – To kto to był?

Pan Lucjan zaparł się zadnimi łapami.

– Nie wiem. Nie znam człowieka. Nie przedstawiał mi się. Już dawno nie żyje. Ja w ogóle przez grzeczność tylko tam się przyplątałem, żeby ich w cenie zorientować. Nie mam z tym nic wspólnego i nigdy nie miałem.

Tak to powiedział, że nagle zrozumiałam. On się, najzwyczajniej w świecie, śmiertelnie boi. Doskonale wie o zbrodni, usiłuje się od niej odciąć i tylko dlatego ze mną rozmawia. Nie ma pojęcia, kim jestem, i na wszelki wypadek woli nie robić sobie ze mnie zakamieniałego wroga. Popełniwszy błąd na samym początku pogawędki, nie umie teraz z niej wybrnąć.

Postanowiłam mu pomóc, piekąc przy tej okazji swoją własną pieczeń.

– Tak naprawdę, proszę pana, to ja chcę odnaleźć ten bursztyn ze złotą muchą – wyznałam uspokajająco. – Reszta mnie nie obchodzi. Komu pan go oddał, jak już pan przestał go pokazywać? Kto go może teraz mieć?

– Obiecali pani coś za to? – zainteresował się nagle. – Nowy amator?

Ugryzłam się w język, żeby nie spytać głupio, kto miał mi cokolwiek obiecywać i jaki amator może wchodzić w grę. Taka świetnie zorientowana w temacie, zapewne powi

– No, może mi się opłacić… Zależy mi w każdym razie. Więc kto…?

– Kto w tej chwili, to ja nie wiem. Ale sama handlować niech pani lepiej nie próbuje. Tyle mogę pani poradzić…

– Nie – uparłam się. – To za mało. Gdzie ja mam go szukać? Jest pan pewien, że Franio…?

– Wcale nie jestem pewien, bo że Franio go trzymał w ręku, nie znaczy jeszcze, że jego. Pośredniczył, to fakt, chciał przeze mnie, ale ja się wycofałem. Chce pani szukać u niego, pani sprawa.

– A te i

– Jakie i

– Ten z rybką, ten z chmurką…

– A, to pani wie…?

– Pewnie, że wiem. I też pan je miał.

Pan Lucjan jakby odzyskał trochę odwagi, a za to popadł w wielkie niezadowolenie. Najwyraźniej w świecie ujawnienie jego związku z bursztynowymi unikatami było mu straszliwie nie na rękę. Wyglądało na to, że najchętniej spowodowałby u mnie natychmiastowy i całkowity zanik pamięci, po czym przeprowadziłby tę rozmowę zupełnie inaczej. Teraz już przepadło, doszliśmy do Frania…

– Jedno było przy drugim – rzekł niechętnie. – I też nic nie wiem, gdzie to teraz jest.

– Nie wyjechały za granicę?

– Co mnie tu pani wpuszcza w maliny, jakby wyjechały, nie kazaliby pani ich szukać. Zresztą, co tu dużo gadać, przy dobrej cenie same wyjdą. Łakomy towar. Więcej nic pani nie powiem, bo sam nie wiem, a tych dawnych wydarzeń już nie pamiętam.