Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 36 из 73

– Ognista z pani kobieta – rzekł kąśliwie. – Dwóch odpadło, to teraz trzeci…?

– Dzień dobry – powiedziałam grzecznie, symulując głuchotę.

Sięgnął siatką w małą, kolebiącą się łagodnie kupkę, którą przeznaczałam sobie na deser. Dziw, że zgrzytaniem nie złamałam w szczęce co najmniej dwóch zębów.

Opatrzność zlitowała się nade mną, w kupce było barachło, podejrzałam, oczy miałam w tym momencie na długich szypułkach. Może i był rozczarowany, ale postarał się tego nie okazać.

– Teraz to już nie tak wyjdzie, jak kiedyś – powiadomił mnie drwiąco. – Różne rzeczy na własne oczy widzieć trzeba. Opowiadać, to nie dosyć.

Wytrząsnęłam odrobinę z siatki, spojrzałam, stwierdziłam, że nic tam nie ma, i odwróciłam się ku niemu. W niewyobrażalnie małym ułamku sekundy zdążyłam pomyśleć, że gdybym była jego żoną, do dziś dnia pozostałabym w nim zakochana, bo jaki był zapewne piękny w chwili ślubu, tak do tej pory pozostał, a ja też niewątpliwie straciłabym upodobania młodej dzieweczki i wolałabym mężczyznę od chłopca, że dosyć tego, do pioruna, pazurami wydrapię z niego sens tego głupiego gadania, i że w żadnym wypadku nie należy tego robić. Uświadomiwszy sobie tempo mojego myślenia, zastanowiłam się dalej nad szybkostrzelną bronią palną, ile też to pocisków na sekundę wyrzuca, przypomniałam sobie, że pepesza siedemdziesiąt dwa na minutę, ale to już przestarzałe, coś mi w umyśle przeskoczyło, wylągł się wniosek, że jednak muszę być nie całkiem normalna, i z nadludzkim wysiłkiem powstrzymałam wybuch śmiechu. Razem trwało to pełną sekundę.

– Proszę…? – spytałam niewi

– Było przysłać takiego, co pytać potrafi – odparł na to, teraz, dla odmiany, wzgardliwie. – Ten pierwszy był najlepszy, wieczne mu odpoczywanie…

Odwrócił się nagle i odszedł. Udał się dokładnie tam, gdzie się właśnie wybierałam. Stałam przez chwilę, patrząc za nim i rozmyślając, czego by mu życzyć. Nie utopienia, bo od zwłok niczego się w życiu nie dowiem, ale może złamania nogi…?

– Kociu – powiedziałam słodko i łagodnie, wyczekawszy wieczorem, kiedy wróci do swojego pokoju, i złapawszy go na korytarzu. – Wejdź ty do mnie na chwilę, bo coś mi nie gra.

– Co jest? – zaciekawił się Kocio, spełniwszy moje życzenie. – W czym dzieło?

– Terliczak – odparłam posępnie, bez żadnego kręcenia. – Tyś musiał mu jakieś pytania zadawać. Pamiętasz jakie?

– Pi razy oko. A co…?

– A to… – zatrzymałam się na moment, niepewna, czy wyjawianie nadmiaru tajemnic nie okaże się w ostatecznym efekcie szkodliwe, natychmiast jednak zbuntowana. Dla kogo szkodliwe, dla mnie…? Żadnych zbrodni nie popełniałam, a mordercom niech zaszkodzi, proszę bardzo! – A to, że ten podlec był świadkiem morderstwa, prawdopodobnie widział prawie wszystko, a w to „prawie” mnie wplątał w swoim zwyrodniałym umyśle. Co wykombinował, pojęcia nie mam, ale że coś głupiego, to pewne. Tyś mu pytaniami żeru dorzucił, coś ty od niego chciał się dowiedzieć, na litość boską?!

Kocio, odrobinę zaskoczony, zachował jednak spokój.

– O bursztynie z nim rozmawiałem. A pytałem…? Oczywiście, o jakieś okazy ekstra, duże bryły… Ogólnie ci powiem, żeby już z tym był spokój. Mnie interesują dwa rodzaje, bardzo duże bryły do cięcia… Wiesz, że ciąć trzeba…?

Kiwnęłam głową wbrew sobie.

– …albo mniejsze kawałki, interesujące, z muchami w środku. Z chmurką, trawką i tak dalej. Mam ci tłumaczyć…? Bańki powietrzne, płaszczyzny łamiące światło i tym podobne. O to go pytałem, czy sam nie ma, czy wie, kto ma. Po to, do cholery, w ogóle tu przyjechałem!

Wsparłam na stole dwie pięści, jedną nad drugą, i brodę na nich. Kocio obejrzał się i rozlał piwo do wściekle drogich kieliszków Jadwigi, bo o szklankach uparcie zapominałam. Rozumiałam już prawie wszystko. Zadawał mu pytania pozornie niewi

Terliczak ujrzał w tym dalszy ciąg okropnej afery sprzed lat. Co, do tysiąca zasmołowanych szatanów, mógł wtedy zrobić słodki piesek…?!!!

– Złota mucha – powiedziałam trochę niewyraźnie.

Kociowi ręka drgnęła i piana z piwa kapnęła do popielniczki.

– Co…?

– Nic. Rybka może…?

Przyjrzał mi się z nadzwyczajnym zainteresowaniem.

– Przecież nie jesteś pijana? Tu się nie używa alkoholu, nie w tym domu, a knajpy nie widziałem. O co biega?

Milczałam, wciąż niepewna, czy mu wszystko powiedzieć. Przez chwilę czekał cierpliwie, po czym podjął:

– Zaczęłaś mówić jakieś dziwne rzeczy. Ktoś kogoś rzeczywiście zamordował czy też używasz krew w żyłach mrożących przenośni? Może ja tu bezwiednie robię za nosorożca w porcelanie? Co ty masz z tym wspólnego?

– De facto nic, a pozornie, zdaje się, wszystko. Z tym że nie wiem, co to jest, to wszystko. Terliczak wie więcej, ale chyba też nie wszystko.

– Powiedz to jakoś porządnie – poprosił po chwili zastanowienia. – Po cholerę ja się mam głupio narażać? Co mają do tego złota mucha i rybka?





– Bursztyny. Czy ja wiem… Dowód rzeczowy. To cały kryminał, bo tak mi jeszcze przychodzi do głowy… Mam myśl, ale może głupią. Jest tam jeszcze na dole Waldemar czy już poszedł spać?

– O ile wiem, wypłynął na morze.

– Szkoda. Nie, przeciwnie, bardzo dobrze, łosoś będzie. No nic, zapytam go, jak wróci…

– Albo ja jestem debil totalny, albo ty mówisz jakoś dziwnie, bo nic nie rozumiem – rzekł po następnej dłuższej chwili mojego milczenia. – Czy to ma być jasna i szczegółowa relacja?

Zdecydowałam się wreszcie.

– No dobrze, powiem ci w skrócie. Siedemnaście lat temu takich dwoje wyciągnęło z morza jednym kopem pięćdziesiąt kilo bursztynu, w tym niezwykłe okazy. Tej samej nocy znikli razem ze swoim łupem. W sześć lat później znaleziono ich zwłoki w tym pierwszym dziczym dole, przy okazji wierceń geologicznych. Śledztwo nic nie dało. Oglądało tę zbrodnię parę osób, nie licząc sprawców, o trzech wiem na pewno, ale wszyscy wody do pyska nabrali…

– A bursztyn?

– Bursztynu nie znaleziono, znikł poniekąd trwale. Tego samego roku, mam na myśli odkrycie zwłok, utopił się jeden rybak i nie jest pewne, czy ktoś mu w tym nie pomógł. Jeden z tych oglądających świadków już nie żyje, umarł śmiercią podejrzaną w trzy lata po pierwszej zbrodni. Bursztyn natomiast pojawił się w Warszawie i znam takich, co go widzieli…

– W Warszawie pojawia się dużo bursztynu. Skąd wiadomo, że to ten sam?

– Okazy były znaczne i na pewno unikaty. Trzy sztuki szczególnie. Mucha, rybka i chmurka. Jeśli wszystkie trzy znalazły się w jednym ręku, musiały pochodzić z tamtego połowu i ta ręka powi

– Złota mucha…?

– No właśnie.

– I rozumiem, że jednym z oglądaczy był ten cały Terliczak?

– Tak wygląda.

– A pozostali?

– Drugim był mój ówczesny mąż, obecnie nieboszczyk.

– I od niego to wszystko wiesz?

– Przeciwnie. Od niego nie usłyszałam nic, bo zaraz potem rozwiedliśmy się wśród objawów wzajemnej niechęci. Nie do rozmów nam było. Potem umarł, więc tym bardziej źródła wiedzy stanowić nie mógł.

– A teraz?

– Co teraz? Masz na myśli seans spirytystyczny?

– Nie, pytam, czy teraz masz jakiegoś męża.

– Nie wiem. Zdaje się, że nie. Nawet chyba na pewno nie. Ten ostatni, którego już nie mam, mógłby może coś powiedzieć, ale że on gęby nie otworzy, to pewne. Zganił mnie za ciekawość.

– A trzeci? Wspominałaś o trzech świadkach.

– Trzeci był Waldemar, który powiedział wszystko. Był, patrzył, ale nikogo nie rozpoznał. Z wyjątkiem mojego męża. Jego owszem.

– Czekaj. A Terliczak twojego męża widział?

– Z całą pewnością. Natomiast mógł nie widzieć Waldemara.

– W takim razie już rozumiem te jego głupie uwagi. On myśli, że ty wiesz wszystko i trzymasz rękę na pulsie. Nie wiem tylko, gdzie ten puls i na czym polega.

– Tego to i ja nie wiem. Ale mogę cię pocieszyć, że uważa cię za mojego… gacha zapewne… nasłanego przeze mnie, żeby go wydoił.