Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 22 из 73

Tosia popatrzyła na niego, na mnie i bardzo wymownie na wierzch szafy. Mieszkanie było przedwoje

– Nie – rzekłam szlachetnie. – Za wcześnie dla mnie na oglądanie. Najpierw niech pan opowie, jak to się robi.

– Ja to pani narysuję – zaproponował Henryczek skwapliwie, choć z odrobiną żalu, i obejrzał się za papierem.

Zmobilizowałam wszystkie siły umysłowe i zrozumiałam mnóstwo. Te różne końcówki szlifierskie, czyszczenie z grubsza, wygładzanie, te jakieś bawełniane kłębki, nasycone pastą, te świderki, te dwa tysiące obrotów na minutę… Udało mi się pojąć różnicę pomiędzy Prasłowianami a Henryczkiem.

– Kłopot z bursztynem – rzekł smętnie, podniósłszy moją wiedzę szlifierską na nieco wyższy poziom, co wcale nie było łatwe, bo do mechaniki przez całe życie przejawiałam tyleż talentu, co tępawy osioł. – Surowy niełatwo dostać i jest drogi…

– Co też pan mówi! – przerwałam ze zdziwieniem. – Bursztyn to ja mam, razem prawie dwa i pół kilo, i zamierzam mieć więcej. Bez kosztów, własną ręką zbierany. No, koszty pobytu nad morzem… Ale i tak na każdy urlop coś tam się wydaje, a tu jeszcze korzyść…

I Tosia, i Henryczek zainteresowali się ogromnie. Z wielkim zapałem opowiedziałam o ostatnich sukcesach, nie kryjąc związanych z nimi wysiłków. Zmarkotnieli nieco, słysząc o wietrze, deszczu, wodzie w gumiakach, machaniu siatką i tych czarnych czubkach drzew.

– Tosia łatwo zapada na anginę – bąknął Henryczek niepewnie.

– Henryczek by nie dał rady – powiedziała równocześnie zmartwiona Tosia. – On się zaziębia od byle czego…

– Morski klimat hartuje – wyrwało mi się zachęcająco.

Tosi przypomniały się szkolne lata.

– Ty zawsze miałaś końskie zdrowie – westchnęła. – Pamiętam, jak wracałaś z pływalni w mróz z mokrą głową i nic ci nie było. Ja bym po czymś takim leżała ciężko chora. A Henryczek zmoknie i już ma katar. A mokre nogi, to już nie daj Boże!

Suchych nóg zagwarantować im nie mogłam, chyba że nie byłoby bursztynu, a to mijało się z celem. Też się zmartwiłam, bo odezwało się we mnie dobre serce.

– Szkoda – westchnął Henryczek. – Raz tylko udało mi się tanio kupić cały worek bursztynu, to już parę lat temu i zapas mi się kończy. – Mogłem nawet więcej kupić, ale zabrakło mi pieniędzy, bo to były niezwykłe okazy i wycenili je drogo. Zresztą, dla mnie za duże, nie ciąłbym przecież bursztynu jak pięść, z muchą w środku…

– Co? – spytałam gwałtownie i niegrzecznie.

– Z muchą. Wielki. I mucha ogromna! Złota. Niesamowity widok.

Na długą chwilę zaparło mi dech i odjęło mowę. Potem wybuchło we mnie sto pytań równocześnie.

– Kiedy to było? Kto sprzedawał?! Skąd…?! Jaka mucha, ile on ważył?! Gdzie pan na to trafił?! Tylko mucha czy jeszcze coś…?! Taki duży, z masą perłową… Nie były świeżo odłamane ze złoża? Kto…?!!!

Henryczek się niemal przeraził.

– A co…? Boże drogi, pani coś o tym wie? Nielegalna transakcja…?

– Kiedy to było?!!! – wrzasnęłam strasznym głosem.

– Zaraz, niech policzę… Tuż po chrzcinach Magdy… Ile ona ma lat?

– Prawie siedem – powiedziała zaniepokojona Tosia. – Chrzest był dokładnie sześć lat temu.

– No to prawie sześć lat. W dwa tygodnie później. Pamiętam, bo Tosia była chrzestną matką i dlatego trochę zabrakło nam pieniędzy…





Pośpiesznie usiłowałam zebrać myśli. Czyżbym trafiła na ślad zbrodni…?

– Zaraz, po kolei poproszę. Niech pan opisze muchę.

Henryczek w trakcie opisu rozpromienił się wielkim blaskiem. Nie dziwiłam mu się wcale, opis zgadzał się w pełni z tym, co mówił Waldemar. Wielka złota mucha, rozmiarów bez mała motyla, ale widać, że mucha, z tymi czarnymi skrzydłami i złotym kadłubem, ze złotem na nóżkach… Przysięgłabym, że ta sama, złotych much w bursztynie nie spotyka się na każdym kroku. To musiało być to, łup gołej, zamordowanej i pochowanej w dziczym dole dziewczyny… Czas się zgadzał. Sprzedali zrabowaną zdobycz krótko po zbrodni, nie chcieli zapewne, żeby się rozeszło, woleli się pośpieszyć…

– Kto to sprzedawał?

– Nie wiem – spłoszył się Henryczek. – Ja przypadkiem trafiłem. U znajomego pośrednika, wie pani, taki co przywozi dla złotników, jubilerów, szlifierzy… Miał to u siebie…

– Zaraz. Okazy, pan mówi… Widział je pan?

– Oczywiście!

– I nie było tam takiego, duża kobyła, przeszło dwadzieścia deka, z chmurką, która mieniła się, jak masa perłowa…?

– Był. Skąd pani wie? Zapamiętałem, bo coś takiego trudno zapomnieć. Majątek za to chcieli. Był jeszcze jeden, rzadkość wyjątkowa, z lęgnącym się narybkiem…

Miałam już pewność, że to było to. Sensacja zakotłowała się we mnie od pięt po czubek głowy. Nie zamierzałam popuścić.

– I ten pośrednik też nie wiedział, skąd to pochodziło?

– Nie wiem. Chyba wiedział… No, musiał wiedzieć, ale ja go nie pytałem.

– Gdzie on jest? Kto to jest w ogóle? Nazwisko, adres! Nikomu nie powiem, słowo daję! Nie chcę pana martwić, ale ten bursztyn został zrabowany…

Ugryzłam się w język, bo cała prawda o bursztynie ze złotą muchą mogłaby okazać się niestrawna dla normalnych ludzi. Henryczek mógł się przestraszyć, a może ów pośrednik był jego przyjacielem, może to w ogóle był ten jakiś, który rzekomo kupował dla siebie… Z przejęcia pomieszało mi się w głowie, nie udawało mi się na poczekaniu przypomnieć sobie wszystkich osób, które wtedy wchodziły w grę, w paradę weszła mi ostatnia historia z utopionym Florianem. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że dowóz i sprzedaż bursztynu jakoś tam sprzeczały się z przepisami, coś tu musiało zahaczać o nielegalność, tak samo jak te ryby, które facet przywiózł znad morza z litości, przed świętami Bożego Narodzenia, bez żadnych zysków dla siebie, czyniąc przysługę społeczeństwu, a potem poszedł za to siedzieć… Jeśli cokolwiek było logiczne i miało sens, musiało być nielegalne, podstawowa zasada ustroju. Henryczek zakłopotał się porządnie.

– Nie wiem, to znaczy wiem, oczywiście, ale nie chciałbym… Już parę lat go nie widziałem, no, ze trzy… Zrabowany, Boże drogi, a ja go kupiłem… I zużyłem…

Czym prędzej spróbowałam go uspokoić, bo Tosia patrzyła na mnie z głębokim wyrzutem.

– Nie, ten kupiony przez pana nie ma znaczenia. Zrabowane były te rzeczy ekstra, na które panu zabrakło pieniędzy. Mucha i to mieniące. I wcale nie jest powiedziane, że ten facet tutaj coś o tym wie, mógł przywozić w dobrej wierze…

– Nie chciałbym mu zaszkodzić, także egoistycznie, w końcu to jest jedyne źródło dla mnie i dla takich jak ja. Hobbystów. To jest niejaki Lucjan Orzesznik, mieszka na Hożej 36. To blisko Sadowej. Mieszkania 27. Dawno u niego nie byłem, to znaczy byłem, ale go nie zastałem i nie wiem, czy jest, czy gdzie wyjechał…

Poczułam się zobowiązana okazanym mi zaufaniem i pomyślałam, że jeśli ten jakiś Lucjan nie mordował osobiście, postaram się go ukryć przed wszystkimi. Nie mógł być chyba zbrodniarzem, jeśli Henryczek utrzymywał z nim przyjacielskie stosunki. Dopadnę go dyplomatycznie, może uda się pogadać po przyjacielsku…

Odczepiłam się od Henryczka i Tosi i od razu pojechałam na Hożą.

W domach z windą, na szczęście, prawie nikt po schodach nie lata, dzięki czemu udało mi się nie wzbudzić ogólnej sensacji. Trochę niepewnie przycisnęłam dzwonek przy drzwiach numer 27, bo na liście lokatorów widniał jakiś Fermiel, a nie żaden Orzesznik, po czym w środku usłyszałam kroki i damski głos:

– Kto tam?

Nigdy w życiu nie umiałam na takie pytanie odpowiedzieć, jeśli pytała osoba nieznajoma. Podać jej nazwisko? I co komu z tego przyjdzie, osoba nie ma o mnie pojęcia. Gdybym mieszkała w tym samym domu, albo bodaj na tej samej ulicy, mogłabym się przedstawić jako sąsiadka, no, mogłabym właściwie zełgać, że sąsiadka, ale to by od razu zrobiło złe wrażenie. Oznajmić, że swój…? Jaki znowu swój, od razu zaczną dalej pytać. Depesza, inkasent, administracja i tym podobne jakoś nie przychodziły mi do głowy, poza tym również osoba mogłaby się poczuć oszukana na wstępie. Co, u diabła, należy odpowiadać na pytanie „kto tam”?