Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 49 из 60

– Nie kołuj mnie tu jajkiem, skarbie drogi. Sam widzisz, jak to wszystko wygląda. Tu pozory, tu zbiegi okoliczności, a razem dziwnie do siebie pasują. Bądź uprzejmy mnie uspokoić! Proszę bardzo, możesz na spacerze.

– Czy ty musisz być taka podejrzliwa? Może się uspokoisz, jeśli przysięgnę ci, że to wszystko razem to jest rzeczywiście jeden wielki, głupi zbieg okoliczności i nic więcej? Bo jest!

– Pewnie, że się uspokoję, jeśli przysięgniesz dostatecznie przekonywająco – odparłam już na korytarzu, bo ubrał się w mgnieniu oka i bez mała wywlókł mnie z pokoju. – Niczego bardziej nie pragnę niż zostać przekonana…

Sama już nie wiedziałam, co o tym myśleć. Niewierność mężczyzny się czuje. Dezorientowało mnie przeraźliwie to, że niejako widziałam ją na własne oczy, równocześnie nie czując. Jakiś okropny dziwoląg mi z tego wychodził i pojęcia nie miałam, co z takim głupim fantem zrobić.

Zbiegliśmy ze schodów, zwalniając przed osiągnięciem parteru, bo przed nami schodził jakiś facet, którego nie należało spychać z rozpędu. Marek oddał w recepcji klucz.

– Oglądałaś samochód? – przypomniał sobie nagle już w drzwiach. – Widziałem przez okno, że kręcił się tam jakiś chłopak. Nie wiem, czy czego nie zmalował.

Akurat miałam teraz w głowie samochód i dużo mnie obchodził chłopak! Stu chłopaków mogło mi w tej chwili dziurawić opony i zdrapywać lakier, wątpliwe jest, czy w ogóle bym to zauważyła. Spojrzałam w stronę parkingu z głęboką odrazą.

– Pewnie się teraz okaże, że masz pokój od tej strony specjalnie po to, żeby pilnować samochodu…

– Oczywiście, że po to! Popatrzę na wszelki wypadek, idź tędy, dogonię cię.

Schodząc powoli po schodach przy budynku, bliższych plaży, widziałam, jak zbiegł podjazdem na parking, wyprzedził schodzącego wolniej faceta, obejrzał samochód dookoła, zajrzał do środka i pomachał mi uspokajająco ręką. Dogonił mnie biegiem, przypadkiem zastawiłam mu drogę, po czym obydwoje wlecieliśmy do wielkiej kałuży, co mi odmieniło humor tak, jakby wpadanie w rzadkie błoto stanowiło najprzedniejszą rozrywkę i znakomity happy end romansowych perypetii. Wróciła mi pogoda usposobienia, a równocześnie owa przygłuszona druga część ocknęła się z letargu i w duszy odezwał mi się tajemniczy głos.

U normalnych ludzi coś takiego nosi nazwę intuicji, instynktu albo jasnowidzenia. U mnie stanowi luksusowy żer dla wyobraźni. Ni z tego, ni z owego nabrałam absolutnej pewności, że ów facet, który schodził po schodach i szedł podjazdem, wyszedł właśnie od dziwy, że Marek o tym wiedział i śpieszył się, żeby go obejrzeć, używając samochodu jako pretekstu. Dziwa ostatecznie może nie być jego żoną, ale interesuje go ponad wszystko w świecie. Jakim sposobem miałby wiedzieć, że jest u niej facet i że właśnie wychodzi, nie zastanawiałam się, moja wyobraźnia bowiem lekceważy sobie sens i logikę podsuwanych wizji.

Część pierwsza, ta błogo rozanielona, znów wzięła górę nad drugą, pełną podejrzeń, musiałam bowiem skończyć korektę i nie mogłam się zbytnio rozpraszać. Udało mi się utrzymać właściwe proporcje między sprzeczającymi się ze sobą częściami aż do popołudnia dnia następnego, do ostatniej strony maszynopisu. Wyczerpana nieco wysiłkami umysłowymi i niewyspaniem wsiadłam do samochodu i udałam się na pocztę, żeby do reszty mieć z głowy. Wyszedłszy z poczty, przeszłam piechotą na deptak, do księgarni, czytanie własnej twórczości budzi we mnie bowiem zazwyczaj namiętne pragnienie poczytania cudzej. Wychodząc z księgarni ujrzałam Marka z dziwa, idących w stronę poczty, i zamarłam na progu.

Dziwa zachowywała się skandalicznie. Obchodziła się z nim jak ze swoją własnością, kładła mu rączkę na rękawie, pociągała go ku wystawom, omal że nie turlała mu się łbem po łonie, lśniła uwodzicielskim, triumfującym blaskiem. On się temu poddawał z tą przedwoje

W mgnieniu oka trzasnęła mnie wielka cholera. Druga część energicznie wykopała z pola bitwy pierwszą. Wróciłam pod Grand Hotel i pchana nie wiadomo czym, z wściekłości niezdolna do myślenia, weszłam do recepcji, gdzie na moje pytanie odpowiedziano uprzejmie i wyczerpująco.





Wolne, pojedyncze pokoje od strony morza były przez cały czas. Od jesieni nie zabrakło ani razu, z wyjątkiem okresu zjazdu hodowców zwierząt futerkowych, czy czegoś takiego, przez dziesięć dni w styczniu. Teraz był maj. Zabraknie dopiero w połowie czerwca.

Wyraźnie uczułam lęgnące mi się wewnątrz jakieś komplikacje fizjologiczne. Przytomnie pomyślałam, że należy je opanować. Udałam się do własnego pokoju, zmieniłam pantofle na gumiaki, włożyłam na głowę szal i wyszłam na plażę. Tylko bezpośrednia bliskość morza mogła mi pozwolić odzyskać coś w rodzaju równowagi.

W pobliżu Gdyni morze odpracowało swoje o tyle, że udało mi się zacząć myśleć. Podstawową kwestię rozstrzygnęłam od razu. Tyle razy w życiu bywałam uwielbiana, kantowana i porzucana, tak różnych uczuć byłam przedmiotem i świadkiem, tyle razy analizowałam je sobie z zainteresowaniem, że doprawdy jakaś wiedza w tej dziedzinie musiała we mnie pozostać! Rzecz była niby jasna, ale tyłka pozornie. Z jednej strony wyraźnie porzucał mnie dla obrzydliwej wampirzycy, łżąc bez żadnego opamiętania, z drugiej jednakże równie wyraźnie zależało mu na mnie nadal, kto wie, czy nie coraz bardziej. Wydawało się to dość niepojęte. Wzięłam pod uwagę to jego wersalskie dobre wychowanie i złośliwość losu, dołożyłam nachalność dziwy i wyszło mi, że to ona zamówiła mu pokój z przeciwnej strony. Nie grało…

Zawróciłam w kierunku Sopotu. Pogoda się zepsuła, wzmógł się wicher, niebo zakryły czarne chmury, coś jakby mżyło i cała aura zrobiła się bardziej podobna do lutego niż do początków maja. Zmarzłam beznadziejnie. Dotarłam do Grandu w stanie, który kategorycznie wykluczał tak wzięcie do ust kolacji, jak i zmrużenie oka w nocy. Miałam dość tych kretyńskich rozważań, postanowiłam rozmówić się z nim natychmiast. Albo przełamie się i będzie dla niej nieuprzejmy, albo precz ze mną!

Na schodach Grand Hotelu uświadomiłam sobie, jak wyglądam. Rozczochrane kołtuny zwisały mi spod szala na twarz, nos lśnił czerwonym, rażącym w oczy blaskiem, gdzieniegdzie prawdopodobnie byłam sina albo zgoła zielona. Nie tak powi

Dzięki gumiakom poruszałam się bezszelestnie, w ogóle nie było mnie słychać. Toaleta była w stanie remontu, ale lustro wisiało. Z wściekłością zaczęłam rozszarpywać skłębiony kołtun na głowie, kiedy nagle dobiegły mnie jakieś dźwięki. Ludzkie głosy. Przez chwilę nie rozumiałam, skąd pochodzą i dlaczego je słyszę, w końcu Grand Hotel jest przedwoje

I równocześnie pojęłam przyczynę. Rura kanalizacyjna była odkuta, płyta pilśniowa, izolująca ją od strony pokoju, częściowo wydłubana, ścianka na pół cegły za nią miała dziurę, przez którą dźwięki dobiegały wyraźnie. Za tą dziurą zaś, pamiętałam to, znajdował się pokój dziwy!

Zamarłam, schylona przy dziurce, z grzebieniem w kołtunach, z szaleństwem w duszy, a to coś, co eksplodowało mi wewnątrz, omal mnie z miejsca nie zadusiło.

Marek był u niej, jak byk. Rozmawiali chyba tuż przy tej ścianie, dokładnie na wysokości mojego ucha i znając umeblowanie pomieszczeń domyśliłam się, że siedzą na wersalce. Siedzą, chwała Bogu…!

– Dlaczego? – szeptała odrażająca harpia rozgorączkowanym głosem. – Dlaczego?… Wiem, domyślam się, narzucam ci się chyba…?

A jak ci się zdaje, ty nachalna ropucho? Pewnie, że mu się narzucasz…