Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 48 из 59

Jan, który trasę z domu na uczelnię pokonywał samochodem, zwracając uwagę wyłącznie na znaki drogowe, który nie wychodził do ogrodu bez określonego celu (na przykład, żeby skopać ziemię) i który nigdy nie wyjeżdżał na wakacje, gdyż nudził się na wsi, nagle teraz, siedząc na pniu nad osiedlowym stawem, odkrył głębię rzeczywistego wymiaru i odczuł także wymiar czwarty: czas, który z każdą minutą wciąż zmieniał, przeobrażał ten krajobraz. Czas to ruch, zmiana.

Łabędzie zanurzały w wodzie długie szyje, łowiąc pokarm, a ogromna, czerwona kula słońca powoli opadała za horyzont. Na jego tle kontury niemal gołych już drzew powoli stawały się prawie czarne, resztki liści purpurowiały, pióra łabędzi wydawały się jeszcze bielsze, a tafla wody nabierała różowozielonej poświaty. Ku zdumieniu Jana, po przeciwnej stronie horyzontu, na tle ciemnoniebieskiego nieba, zaczął wschodzić wąski, zakrzywiony jak szabla, blady jeszcze rożek księżyca. Jan nigdy chyba nie widział naraz i słońca, i księżyca w takiej konfiguracji. W wodzie coś od czasu do czasu zachlupotało, rozbijając na chwilę krągłe, różowe odbicie słońca, które rozpryskiwało się na wiele kawałków, aby za chwilę znów scalić się w jedność. Nagle, jakby pod batutą dyrygenta, chóralnie zarechotały żaby i dźwięk ten przydał stawowi nowego wymiaru.

Ewa zbliżyła się do wody i wyciągając ręce, zawołała w stronę łabędzi:

– Fruńcie! Fruńcie!

Większy z ptaków spojrzał w jej stronę zaintrygowany. Mniejszy podpłynął wraz z burobiałym.

– Fruńcie! – zawołała jeszcze raz dziewczynka i w jej głosie dało się słyszeć błaganie.

“Dlaczego?” – chciał spytać Jan, myśląc, że jego córka chce dla zabawy przepłoszyć ptaki. Większy z nich ruszył po wodzie szybkim, posuwistym ruchem, wznosząc ku górze potężne skrzydła. Tuż za nim, z parusekundowym opóźnieniem, ruszył drugi. Młody, ten jeszcze bury, zaczął je naśladować. Tańczyły teraz na powierzchni stawu, wykonując zamaszyste ruchy, i – jak biegacze na bieżni – szykowały się do startu. Woda zafurczała, zabulgotała, burząc gładką taflę, rozwijając najpierw wąski, potem coraz szerszy wachlarz drobnych fal. Łabędzie rozpędzały się do lotu, a potem jakby odbiły się od wody. Kolistym ruchem latawca zaczęły wzbijać się coraz wyżej, zataczając krąg nad powierzchnią stawu.

– Słyszysz? – spytała szeptem dziewczynka.

…i Jan usłyszał. Ogromne ptasie skrzydła w powietrzu wydawały niezwykły dźwięk. To była muzyka. Muzyka, koncert, jakiego nie mógłby stworzyć żaden z kompozytorów świata. Jan znieruchomiał i wstrzymał oddech. Ucichły też żaby.

Po jakimś czasie – jakim?. Jan nie wiedział, zatracił bowiem poczucie czasu – wielkie ptaki wolno zniżyły swój lot i wylądowały na wodzie. I znowu był to niezapomniany odgłos, kiedy wyhamowywały swój pęd o taflę wody. Rozłożyły się wachlarze fal, żeby po chwili uspokoić się i przyjąć łabędzią rodzinę.

– Nie myślałem, że natura jest tak piękna… – wykrzyknął odruchowo Jan.

Pióro pod dresem Ewy leciutko drgnęło. “Wyczuwa w pobliżu skrzydła. Chciałoby pofruwać” – stwierdziła dziewczynka i wsunęła dłoń pod bluzę. Pogłaskała pióro tak jak kota. “Jest ciepłe. I… i jakby większe” – zdziwiła się, jeszcze niepewna, choć pełna nadziei. “Większe!” – upewniła się, ponownie go dotykając. “Ale dlaczego?” – zastanowiła się.

– …a przecież tyle rzeczy warto zobaczyć – dopiero teraz usłyszała słowa ojca. – Na przykład… słonie! Jaki dźwięk wydają ich ciężkie, grube łapy, gdy biegną po afrykańskiej sawa

Jan urwał, nie znajdując słów. Spojrzał na córkę. Stała skupiona i lekko uśmiechnięta, z wypiekami na twarzy. Nie słyszała go chyba.

– Wzrosła ci gorączka – zmartwił się. – Musimy wracać – dorzucił i objął ją wpół, patrząc z żalem po okolicy.





– Nie mam już gorączki. I czuję się lepiej – odpowiedziała. – Ale wracajmy.

W domu Ewa natychmiast poszła do swojego pokoju i wyjęła spod bluzy pióro. Tak, było większe! Zgasiła światło. Blask pióra niemal mógł zastąpić żarówkę. Lecz jakże i

– Aniele Boży, Stróżu mój… – wyszeptała bezwiednie Ewa. – Muszę iść do NIEGO. Coś się stało, choć nie wiem co. Zmieniłam czyjś los, lecz nie wiem, w jaki sposób – pomyślała dziewczynka z dreszczem emocji.

Ave też poczuł dreszcz emocji. Jego pióro zwielokrotniło Moc. Nie musiał go widzieć, by to poczuć. Mówił mu o tym rwący ból wciąż nie zabliźnionej rany na plecach. Upewniało go w tym jego serce – pulsujące rytmicznie, jak wcześniej, podczas gdy po upadku tłukło się słabo i nierówno. Teraz nagle odzyskało swój rytm. Anioły nie muszą widzieć, by wiedzieć, w przeciwieństwie do ludzi, którzy nawet widząc – nie wiedzą.

Ave wiedział: mała ludzka Istota odnalazła czyjś Kamień Życia i zmieniła fragment zapisu. Zamknął oczy i skupił się. Szukał. Po chwili miał pewność: dziewczynka zmieniła los swego ojca. Stawiając niespodziewanie na jego drodze błahy z pozoru splot zdarzeń, pchnęła go na i

Rozejrzał się: Mrok nie gęstniał, ba, jakby się przerzedził. Lecz w Avem mimo to narastał lęk:

“Dopuściłem się zdrady przeciw Drabinie, Światłości i niebiańskim prawom. Co uczyni Anioł Stróż tego człowieka, gdy stwierdzi, że zmieniono jego dzieło?”

Archanioł Uriel opowiadał młodym Aniołom podobną historię. Eli zmienił niechcący zapis człowieka chronionego właśnie przez Uriela.

– Na szczęście mogłem to naprawić – mówił anielski hierarcha – lecz Eli wystąpił przeciw prawom Drabiny! Albowiem pierwsza z panujących na niej zasad głosi, że żaden Anioł nie ma prawa wejść w drogę drugiemu. Owszem, zapisy ludzkie krzyżują się, niekiedy nawet burzliwie, a mimo to anielskie ingerencje muszą pozostawać w harmonii.

Ludzka Istota chroniona przez Uriela musiała spłonąć na stosie, zaświadczając życiem swe poglądy. Jej imię za to miało żyć wiecznie. Eli był wtedy Aniołem Stróżem człowieka, któremu przypadło w zapisie podpalenie stosu.

– Mój podopieczny nosił imię Giordano Bruno i przeznaczone mu było skonać za Prawdę w straszliwej męce. Cierpiałem wraz z nim, lecz wiedziałem, że tak być musi. Tego chciała Światłość, by Prawda mocniej poraziła świat – wspominał Uriel, a w jego głosie jeszcze teraz czuło się ból.

Anioły kochały swoich ludzi; Uriel kochał Giordana Brana i pragnął dla niego szczęścia, a nie okrutnej śmierci. Opowiadał dalej:

– Eli nie pogodził się z tym, że chroniony przez niego człowiek ma podpalić stos. Był spokojnym, łagodnym Aniołem, nienawidzącym gwałtów i cierpień, jakie ludzie sobie zadawali. Nie radząc się nikogo, zdecydował więc, że zmieni zapis Giordana Bruna i wstrzyma rękę z pochodnią. Byłem tam, na tym wielkim placu. Wszyscy oczekiwali właśnie ognia. Ognia stosu. Opłakiwałem z góry moją ludzką Istotę i robiłem wszystko, by dodać jej odwagi. Gdy jednak odstąpiłem już od Giordana, aby mógł umrzeć, ujrzałem, że dłoń człowieka z pochodnią zadrżała i cofnęła się. Za jego plecami dostrzegłem Anioła. To był Eli.