Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 33 из 50

Pewne partie kodu, jak wskazała częstościowa analiza, pozornie powtarzały się, tak jak słowa w zdaniach, ale odmie

Dziwne było, że nikt tego dotąd, tak dokładnie nie zrobił. Jeżeli bada się czyjś podpis na autentyczność i stosuje coraz to potężniejsze szkła powiększające, dochodzi wreszcie do tego, że w wyolbrzymieniu widziane pasma, które są atramentowymi kreskami liter na papierze, zaczynają się rozpadać – na elementy rozprzestrzenione po oddzielnych, grubych jak sznury konopne włóknach celulozy, i niepodobna określić, na jakiej granicy powiększenia ustaje wpływ piszącego, kształty nadane pismu jego „charakterem”, a rozpoczyna się obszar działania statystycznych ruchów i drgań włókienkowych ręki, pióra, nierównomierności ściekania atramentu, nad którymi piszący żadnej już nie ma władzy. Można jednak dojść tego – porównując szereg podpisów, właśnie szereg, a nie dwa tylko, bo wtedy wybije się to, co jest trwałą regularnością, i odetnie od tego, co stanowi wpływ fluktuacji każdorazowo zmie

Udało mi się wykazać, że „rozmazania”, „desynchronizacja”, „rozpływanie się” sygnału tkwią tylko w wyobrażeniach adwersarzy. Dokładność powtórzeń dochodziła do samej granicy rozdzielczości używanej przez astrofizyków aparatury rejestrującej – a ponieważ trudno było przypuścić, że z nastawieniem na tak akurat wykalibrowaną aparaturę nadawano tekst, oznaczało to, iż ta dokładność jest większa niż nasza możliwość jej zbadania, wykrywającego kres sprawności nadajnika.

Wywołało to niejakie zamieszanie. Odtąd nazywany byłem „prorokiem Pana” lub „wołającym na puszczy”. Pracowałem więc pod koniec września w rosnącym odosobnieniu. Były chwile, szczególnie po nocach, kiedy między moim bezsłownym myśleniem a tekstem zadzierzgało się takie pokrewieństwo, jak gdybym już ogarniał prawie jego całość, i w szczególnym zamieraniu, jak przed skokiem bezcielesnym, wyczuwałem drugi brzeg, lecz nigdy nie starczyło ostatniego wysiłku.

Teraz wydają mi się owe stany złudzeniem. Zresztą łatwiej mi uznać dzisiaj, że nie tylko ja nie umiałem, nie mogłem, ale że zadanie przekraczało siły każdego człowieka. Tak podówczas, jak obecnie miałem problem za nie dający się pokonać atakiem zespołowym, ktoś jeden musiał otworzyć zamknięcie, odrzuciwszy nawyki wyuczonych rozumowań, ktoś jeden albo nikt. Takie zdawanie sprawy z własnej bezsilności jest, zapewne, żałosne, może egoistyczne także. Wygląda na to, że szukam usprawiedliwień. Ale jeśli gdziekolwiek należy odrzucić miłość własną, ambicję, zapomnieć o diabełku serca modlącym się do sukcesów, to chyba w tej sprawie. Poczucie izolacji, wyobcowania było wtedy dojmujące. Najdziwniejsze jest to, że owa klęska, jednoznaczna przecież, pozostawiła mi we wspomnieniu smak wzniosłości i że te godziny, te tygodnie są mi dzisiaj, kiedy o nich myślę, drogie. Nie przypuszczałem, że coś takiego może mi się zdarzyć.

XII

W opublikowanych sprawozdaniach i książkach najmniej albo i nic zgoła mówi się o tym, jaki był mój bardziej „konstruktywny” wkład do Projektu, ponieważ przyjęło się, dla unikania wszechmożliwych zadrażnień, przemilczanie mego udziału w „konspirującej opozycji”, która – gdzieś o tym czytałem – mogła stać się „największym występkiem” i nie mnie przypadła zasługa, że do tego nie doszło. Przechodzę tedy do przedstawienia mej zbrodni.

Z początkiem października upały nie osłabły ani trochę, dzie





Wracając raz z takiej przechadzki spotkałem, nieprzypadkowo, jak się okazało, Donalda Prothero. Potomek w drugim pokoleniu starej rodziny kornwaliskiej został najbardziej angielskim ze znanych mi Amerykanów.

Zasiadając w Radzie między ogromnym Baloyne’em i tyczkowatym Dillem, na niespokojnym tle Rappaporta i żurnalowym Eeneya, był postacią osobliwą przez to właśnie, że nic nie było w nim osobliwego. Upostaciowana przeciętność, twarz zwykła, nieco ziemista, po angielsku długa, z silnymi oczodołami i solidną szczęką, z wieczną fajką w ustach, głos beznamiętny, naturalny spokój, brak wszelkiej wyraźniejszej gestykulacji – tak tylko, samym odejmowaniem cech mogę go sprezentować. A przy tym umysł pierwszej klasy.

Muszę wyznać, że myślałem o nim z pewnym niepokojem, ponieważ nie wierzę w ludzką doskonałość, osoby zaś pozbawione dziwactw, tików, obsesji, nalotu jakiejś niewielkiej manii, punktów zacietrzewienia, podejrzewam o systematyczne udawanie (każdy sądzi podług siebie) albo o nijakość. Zapewne, wiele zależy od tego, od której strony poznajemy człowieka. Jeśli, jak mnie zwykle przychodziło, najpierw zaznajamiałem się z kimś poprzez jego prace, w moim fachu skrajnie abstrakcyjne, więc niejako od strony najbardziej uduchowionej, impet zetknięcia się z owym całkowicie cielesnym organizmem, który odruchowo przedstawiałem sobie podług owej platońskiej wydzieliny – bywał szokiem.

W obserwowaniu tego, jak sama myśl, samo oderwanie wysokie – poci się, mruga, w uchu podłubie, lepiej lub gorzej panując nad ową własną maszynerią, która, ducha dźwigając, duchowi tak często przeszkadza, zawsze było dla mnie coś z ikonoklastycznej, złośliwym humorkiem podszytej satysfakcji. Pamiętam, jak wiózł mnie raz pewien znakomity filozof, który przyznawał się do solipsyzmu, i opona mu siadła. Przerwawszy dyskurs na temat feerii złudzeń, jaką wszelki byt stanowi, zabrał się zupełnie zwyczajnie, stękając nieco nawet, do windowania wozu, wytaczania koła rezerwowego, a ja patrzyłem na to z dzieci

Jako dziecko wierzyłem prawdziwie, że istnieje kategoria osób doskonałych, do której należą przede wszystkim uczeni, a najświętszymi być muszą wśród nich profesorowie uniwersytetu: rzeczywistość zmusiła mnie do zrezygnowania z tak idealnych przekonań.

Znając Donalda od dwudziestu lat, nic nie mogłem jednak poradzić na to, że naprawdę był owym uczonym, w którego skło