Страница 83 из 116
– Dostarczyłam to, co obiecałam. Niczego więcej nie będzie, tak się umówiliśmy.
– Jest pani tego pewna?
– Niech pan się nie zachowuje idiotycznie! Nie zna pan paryskiej couture . Ktoś wścieknie się na kogoś i
– Przejdźmy się – zaproponował Jason, lekko ją popychając. – Pomyliła mnie pani z kimś, Janine. Nigdy nie słyszałem o firmie Azura i zupełnie mnie nie interesują kradzione projekty – chyba że takie wiadomości mogą okazać się pożyteczne.
– O Boże!…
– Niech pani idzie dalej – Bourne chwycił ją za rękę. – Mówiłem, że chcę z panią porozmawiać.
– O czym? Czego pan ode mnie chce? Jak się pan dowiedział mojego nazwiska?
Teraz szybko wyrzucała z siebie słowa, kolejne zdania zachodziły na siebie.
– Wcześniej wyszłam na lunch i muszę zaraz wracać, mamy dziś dużo pracy. Proszę puścić, boli mnie ręka.
– Przepraszam.
– To, co mówiłam, to były głupstwa. Kłamstwo. Doszły nas jakieś słuchy w atelier; sprawdzałam pana. Tak, sprawdzałam pana!
– Mówi pani bardzo przekonująco. Przyjmuję to.
– Jestem lojalna wobec „Les Classiques”. Zawsze byłam lojalna.
– To piękna cecha, Janine. Podziwiam lojalność. Mówiłem to niedawno temu… jakże on się nazywa?… temu sympatycznemu facetowi z centralki. Jak on się nazywa? Zapomniałem.
– Philippe – odrzekła dziewczyna z działu sprzedaży, wystraszona i usłużna. – Philippe d’Anjou.
– O właśnie. Dziękuję.
Dotarli do wąskiej brukowanej drogi między dwoma budynkami. Jason skierował ją tam.
– Wejdźmy tutaj na chwilę, tak żebyśmy oddalili się od ulicy. Proszę się nie martwić, nie spóźni się pani. Zabiorę pani tylko pięć minut.
Zrobili dziesięć kroków w głąb tego wąskiego prześwitu. Bourne zatrzymał się. Janine Dolbert oparła się o ceglany mur.
– Papierosa? – zapytał wyjmując z kieszeni paczkę.
– Tak, dziękuję.
Podał jej ogień zauważając, że trzęsie się jej ręka.
– Teraz lepiej?
– Tak… Nie, właściwie nie. Czego pan chce, Monsieur Briggs?
– Zacznijmy od tego, że nie nazywam się Briggs, ale to pani chyba wie.
– Nie wiem. Dlaczego miałabym wiedzieć?
– Byłem pewny, że dziewczyna numer jeden u pani Lavier powiedziała pani o tym.
– Monique?
– Proszę posługiwać się nazwiskami. Chodzi o dokładność.
– A więc Brieile – odparła Janine, nie wiadomo dlaczego wzruszając ramionami. – Czy ona pana zna?
– Dlaczego jej pani o to nie zapyta?
– Jak pan sobie życzy. O co chodzi, monsieur?
Jason pokręcił głową.
– Naprawdę pani nie wie? Trzy czwarte pracowników „Les Classiques” współpracuje z nami, a z jedną z najinteligentniejszych osób nawet się nie skontaktowano. Oczywiście jest to możliwe, że ktoś uznał, iż nie można ryzykować wciągając, w to panią; to się zdarza.
– Co się zdarza? Jakie ryzyko? Kim pan jest?
– Teraz nie ma na to czasu. Tamci mogą pani resztę dopowiedzieć. Jestem tutaj dlatego, że nigdy nie otrzymywaliśmy od pani raportów, a przecież przez cały dzień rozmawia pani z ważnymi klientami.
– Bardzo proszę wyrażać się jaśniej, monsieur.
– Powiedzmy, że reprezentuję pewną grupę ludzi – Amerykanów, Francuzów, Anglików, Holendrów – będących na tropie mordercy, który zabijał przywódców politycznych i wyższych wojskowych w każdym z naszych krajów.
– Zabijał? Wojskowych, polityków… – Janine rozdziawiła usta; popiół z papierosa spadł na jej wyprężoną dłoń. – O co tu chodzi? O czym pan mówi? Nigdy o czymś takim nie słyszałam!
– Mogę panią tylko przeprosić – powiedział cicho i szczerze Bourne. – Kontakt z panią należało nawiązać kilka tygodni temu. To błąd tego człowieka, który był przedtem na moim miejscu. Przykro mi; dla pani to jest na pewno szok.
– Tak, to szok, monsieur – wyszeptała dziewczyna. Jej wklęsłe ciało było napięte; na tle ceglanego muru przypominała wyprostowaną i wymalowaną trzcinę. – Mówi pan o rzeczach dla mnie niepojętych.
– Ale teraz ja już rozumiem – przerwał Jason. – Z pani ust o nikim ani słowa. Teraz to jest jasne.
– Nie dla mnie.
– Jesteśmy na tropie Carlosa. Mordercy znanego pod pseudonimem Carlos.
– Carlos? – Pa
– On jest jednym z waszych najczęstszych klientów, wszystko na to wskazuje. W grę wchodzi już tylko osiem osób. Zasadzka powi
– Zabezpieczacie się…?
– Zawsze istnieje niebezpieczeństwo wzięcia zakładników, wszyscy to wiemy. Przewidujemy strzelaninę, ale będzie ona ograniczona do minimum. Podstawowy problem to sam Carlos. On poprzysiągł, że nie da się wziąć żywcem; chodzi po ulicach podłączony do ładunków wybuchowych o sile tysiącfuntowej bomby. Ale poradzimy sobie i z tym. Nasi strzelcy wyborowi będą na miejscu; jeden celny strzał w głowę i sprawa załatwiona.
– Un coup de feu…
Nagle Bourne spojrzał na zegarek.
– Zabrałem pani dość czasu. Musi pani wracać do zakładu, a ja na mój punkt obserwacyjny. Proszę pamiętać, jeśli mnie pani zobaczy na zewnątrz, to nie zna mnie pani. Jeśli wejdę do „Les Classiques”, to proszę mnie traktować jak bogatego klienta. Chyba że dostrzeże pani klienta, który wyda się pani tym, o którego nam chodzi; wtedy proszę mi o tym niezwłocznie powiedzieć… Jeszcze raz przepraszam za wszystko. Nastąpiła przerwa w łączności i tyle. To się zdarza.
– Une rupture…
Jason przytaknął, obrócił się na pięcie i szybko ruszył przejściem między budynkami w stronę ulicy. Zatrzymał się i obejrzał na Janine Dolbert. Stała bez ruchu pod ścianą; w jej rozumieniu elegancki świat haute couture nagle wypadł z orbity.
Philippe d’Anjou . To nazwisko nic mu nie mówiło, ale Bourne nie potrafił się opanować. Wciąż je po cichu powtarzał, próbując wywołać pewien obraz… bo twarz siwowłosego operatora centralki nasuwała takie nagłe obrazy ciemności i przebłysk światła. Philippe d’Anjou . Nic. Zupełnie nic. A jednak coś kiedyś było, coś, co powodowało u Jasona skurcz żołądka, napięcie i sztywność mięśni, zawężony kadr czyjegoś ciała… z powodu ciemności.
Siedział przy oknie od ulicy blisko drzwi kafejki na rue Racine, gotów wstać i wyjść w chwili, gdy zobaczy, że pod drzwiami starego domu po przeciwnej stronie zjawił się Claude Oréale. Jego pokój znajdował się na czwartym piętrze, w mieszkaniu, które dzielił z dwoma i
Claude Oréale, który podczas rozmowy z Jacqueline Lavier na i
Dokonał tego w ciągu ośmiu minut. Jego szczupłą sylwetkę, opakowaną w garnitur od Pierre’a Cardina – którego poły łopotały na wietrze – widziano biegnącą po chodniku od wyjścia z metra dwie przecznice na południe. Unikał zderzeń ze zręcznością byłego biegacza wyczynowego wytrenowanego w Ballet Russe. Jego cienka szyja wystawała na kilkanaście centymetrów przed tors w kamizelce, a długie ciemne włosy opadały grzywą w dół. Dotarł do wejścia i chwycił się poręczy, po czym skokami pokonał schody i zanurzył się w mroku korytarza.
Jason wyszedł pospiesznie z kafejki i przebiegł przez ulicę. Wewnątrz domu dopadł do starych schodów i ruszył w górę po nadwerężonych stopniach. Z trzeciego piętra dochodziło go łomotanie w drzwi.
– Ouvrez. Ouvrez! Vite, nom de Dieu!…
Oréale urwał, cisza w środku była może bardziej przerażająca niż cokolwiek i
Bourne pokonał resztę stopni, aż wreszcie dostrzegł Oréale’a między prętami poręczy a podłogą. Kruche ciało pracownika domu mody było przyciśnięte do drzwi – ręce po bokach, palce rozcapierzone, ucho przyłożone do drewna, twarz zaczerwieniona. Jason zaczął krzyczeć gardłową urzędniczą francuszczyzną, raptownie się ukazując.
– Sûreté! Niech pan zostanie dokładnie tam, gdzie pan stoi, młody człowieku. Oszczędźmy sobie nieprzyjemności. Obserwowaliśmy pana i pańskich przyjaciół. Wiadomo nam o tej ciemni.
– Nie! – wrzasnął Oréale. – Ja z tym nie mam nic wspólnego, przysięgam!… Ciemnia?
Bourne uniósł rękę.
– Proszę się uspokoić. Niech pan tak nie krzyczy!
Bourne szybko przechylił się przez poręcz i popatrzył w dół.
– Mnie nie może pan w to mieszać! – krzyczał dalej pracownik „Les Classiques”. – Ja nie jestem w nic zamieszany! Tyle razy im radziłem, żeby się tego wszystkiego pozbyli! Któregoś dnia sami się wykończą. Narkotyki są dla idiotów!… Mój Boże, tam jest cicho. Oni chyba nie żyją!
Jason wyprostował się, odszedł od poręczy i z uniesionymi dłońmi zbliżył się do Oréale’a.
– Mówiłem, żeby się pan zamknął – wyszeptał nieprzyjemnym tonem. – Niech pan tam wejdzie i uspokoi się. To wszystko było dla zmylenia tej starej dziwki na dole.
Oréale stał jak przykuty do miejsca; jego panika przeszła na krótko w lekką histerię.
– Co?!
– Klucz pan ma – powiedział Bourne. – Niech pan otworzy i wejdzie…
– Są zaryglowane – odparł Oréale. – O tej porze zawsze są zaryglowane.
– Cholerny durniu, musieliśmy do pana jakoś dotrzeć! Musieliśmy sprowadzić pana tutaj tak, żeby nikt nie wiedział dlaczego. Proszę otworzyć te drzwi. Szybko!