Страница 22 из 91
Strach znała już od dzieciństwa. Jej ojciec, osłabiony i umierający z rozpaczy szalejącej w Czeczenii niczym zaraza, który jak na prawdziwego mężczyznę przystało utrzymywał kiedyś całą rodzinę, ze strachu nie wychodził teraz nawet na ulicę, obawiając się, że dopadną go Rosjanie. Jej matka, kiedyś piękna i młoda, w ostatnich latach życia wyglądała jak stara wiedźma o zapadniętych policzkach, przerzedzonych włosach, złym wzroku i szwankującej pamięci. Gdy po całym dniu grzebania w śmietnikach wracała do domu, musiała iść trzy kilometry do najbliższej studni, stać przez parę godzin w kolejce, a potem dźwigać pełne wiadro z powrotem i wnosić je na piąte piętro do ich brudnego pokoiku.
Ta woda! Nawet teraz Zina budziła się czasem, dławiąc się od obrzydliwego smaku terpentyny w ustach.
Pewnego wieczoru matka usiadła i już nie wstała. Miała wówczas dwadzieścia osiem lat, ale wyglądała dwa razy starzej. Od dymu z podsycanych ropą pożarów płuca miała pełne sadzy. Gdy młodszy brat Ziny poskarżył się na pragnienie, staruszka podniosła głowę i powiedziała:
– Nie mogę wstać. Nie mogę wyjść, nawet po wodę. Nie daję już rady…
Zina przewróciła się na bok i zgasiła lampkę. Okno wypełnił niewidoczny dotąd księżyc. Na wąskiej talii, tuż pod szczytem krągłej piersi, gdzie spoczywała ręka Hasana, wykwitła mała plama zimnego światła. Za brzegami plamy był tylko czarny mrok.
Długo leżała z otwartymi oczami, wsłuchując się w regularny oddech kochanka i czekając na sen. Strach. Czy ktoś znał go lepiej niż Czeczeni? Twarz Hasana była księgą bolesnej historii ich ludu. Nieważna śmierć, nieważne zniszczenie – cel był jeden: zemsta i rehabilitacja Czeczenii. Z ciężkim z rozpaczy sercem wiedziała, że muszą skupić na sobie uwagę świata. Istniał na to tylko jeden sposób. Hasan miał rację: śmierć musi nadejść jak coś potwornego, niewyobrażalnego. Lecz jaką cenę będą musieli za to zapłacić, tego przewidzieć nie umiała.
Rozdział 8
Jacques Robbinet lubił spędzać poranki z żoną, pijąc cafe au lait, czytając gazety i rozmawiając z nią o gospodarce, dzieciach i przyjaciołach. Nigdy nie rozmawiali o jego pracy.
Nigdy też nie przychodził do biura przed południem – przestrzegał tego jak surowej zasady. Gdy już przyszedł, przez godzinę przeglądał dokumenty i międzywydziałowe okólniki, w razie konieczności odpowiadał na e- maile. Telefony odbierała sekretarka, która łączyła go tylko wtedy, gdy uznała sprawę za naprawdę ważną. Sporządzała też listy dzwoniących i przyjmowała wiadomości. Wszystko, co robiła dla Robbineta, robiła wzorowo. Szef dobrze ją wyszkolił, poza tym miała bezbłędny instynkt.
Jej najważniejszą cechą była dyskrecja. Oznaczało to, że Robbinet mógł jej powiedzieć, gdzie tego dnia je lunch ze swoją kochanką, a jadał go zwykle u niej albo w bistrze w czwartej dzielnicy. Rzecz niezmiernie ważna, bo ich lunche trwały bardzo długo, nawet jak na francuskie zwyczaje. Rzadko wracał do biura przed czwartą, z drugiej jednak strony często przesiadywał tam do pierwszej, drugiej w nocy, wymieniając informacje ze swoim odpowiednikiem w Stanach. Dzierżył tekę ministra kultury, lecz w rzeczywistości był szpiegiem postawionym tak wysoko, że odpowiadał jedynie przed prezydentem Francji.
Tego wieczoru wyszedł dopiero na kolację – dzień był tak gorączkowy i męczący, że musiał przełożyć schadzkę na późniejszą godzinę. W południe wstrząsnęła nim pewna wiadomość. Amerykańscy przyjaciele zawiadomili go o międzynarodowej obławie na człowieka, którego nazwisko zmroziło mu krew w żyłach. Jason Bourne.
Poznał go przed kilku laty, żeby było zabawniej, w hotelu zdrojowym pod Paryżem, dokąd wyjechał na weekend, żeby spotkać się ze swoją ówczesną kochanką, drobniutką ślicznotką o nienasyconym apetycie; była baletnicą i wciąż z lubością wspominał jej cudownie giętkie ciało. Tak czy inaczej, poznali się w łaźni. Wszczęli rozmowę i po jakimś czasie Robbinet z głębokim niepokojem odkrył, że Bourne przyjechał tam w poszukiwaniu podwójnego agenta, a raczej agentki. Wytropił ją i zabił, w czarne gdy on siedział akurat w wa
To właśnie Bourne poznał go z Alexandrem Conklinem i to właśnie Conklin zaproponował mu współpracę, dzięki której Amerykanie wiedzieli niemal wszystko o tajnych operacjach Interpolu i Quai d'Orsay.
Jason Bourne miał szczęście, że Robbinet bezgranicznie ufał swojej sekretarce, w przeciwnym razie ta nie zadzwoniłaby do szefa, gdy wraz z Delphiną siedzieli w Chez Georges przy kawie i rozpustnie dekadenckim millefeuille. Lubił tę restaurację zarówno dlatego, że serwowano tam pyszne jedzenie, jak i z powodu lokalizacji. Mieściła się naprzeciwko Bourse, francuskiego odpowiednika nowojorskiej giełdy, i bywali tam niemal wyłącznie brokerzy oraz biznesmeni, ludzie o wiele dyskretniejsi niż rozplotkowani politycy, z którymi musiał się od czasu do czasu zadawać.
– Ktoś czeka na linii, panie ministrze – powiedziała sekretarka; na szczęście monitorowała jego telefony z domu, nawet te po godzinach pracy. – Mówi, że to pilne.
Robbinet uśmiechnął się do Delphiny. Kochanka była elegancką, dojrzałą kobietą, całkowitym przeciwieństwem jego żony, z którą spędził trzydzieści lat życia. Właśnie prowadzili rozkoszną rozmowę o Aristidzie Maillocie, którego zmysłowe rzeźby zdobiły Ogrody Tuileries, oraz o Julesie Massenecie i jego Manon, operze, ich zdaniem, bardzo przereklamowanej. Za nic nie potrafił zrozumieć obsesji Amerykanów na punkcie nastoletnich dziewcząt. Myśl, że można pójść do łóżka z kobietą w wieku jego córki, napawała go przerażeniem, nie wspominając już o tym, że nie widział w tym żadnego sensu. O czym, u licha, rozmawialiby przy kawie i millefeuille?
– Przedstawił się? – spytał.
– Tak. To pan Jason Bourne.
Serce zaczęło walić mu jak młotem.
– Połącz go – rozkazał natychmiast. Ponieważ uważał, że rozmową przez telefon w obecności kochanki jest czymś niewybaczalnym, przeprosił Delphinę i czekając, aż w uchu zabrzmi mu głos starego przyjaciela, wyszedł na lekko zamgloną paryską ulicę.
– Jason, mój drogi. Ileż to już lat?
Dudniący głos Robbineta podniósł Bourne'a na duchu. Nareszcie rozmawiał z kimś, kto – przynajmniej taką miał nadzieję! – nie próbował go zabić. Właśnie jechał stołeczną obwodnicą, samochodem, który ukradł w drodze na spotkanie z Deronem.
– Szczerze mówiąc, nie wiem.
– Nie do wiary, taki szmat czasu… Ale muszę ci powiedzieć, że dzięki Aleksowi zawsze wiedziałem, co porabiasz.
Początkowe obawy minęły i Bourne nieco się odprężył.
– Jacques, chyba słyszałeś, co się stało.
– Słyszałem, mon ami. Dyrektor CIA zorganizował na ciebie między narodową obławę. Ale ja w to nie wierzę. Nie mogłeś go zamordować. Wiesz, kto to zrobił?
– Właśnie próbuję się dowiedzieć. W tej chwili wiem na pewno tylko tyle, że może to być robota niejakiego Chana.
Robbinet długo nie odpowiadał.
– Jacques? Jesteś tam?
– Tak, mon ami. Po prostu mnie zaskoczyłeś. – Robbinet wziął głęboki oddech. – Widzisz, ten Chan… Znamy go. To płatny zabójca najwyższej klasy. Wiemy, że dokonał kilkunastu zamachów na całym świecie.
– Na kogo?
– Głównie na polityków, zabił choćby prezydenta Mali, ale od czasu do czasu poluje również na znanych przemysłowców. Zdołaliśmy ustalić, że nie robi tego ani z motywów politycznych, ani ideologicznych. Przyjmuje zlecenia wyłącznie dla pieniędzy. W nic więcej nie wierzy.
– Najgorszy z możliwych.
– Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości, mon ami. Podejrzewasz, że to on zamordował Aleksa?
– Możliwe. Spotkałem go zaraz po tym, gdy znalazłem zwłoki. Niewykluczone, że to on zawiadomił policję, bo przyjechali, zanim zdążyłem zwiać.
– Klasyczna pułapka.
Bourne milczał przez chwilę, myśląc o Chanie, który mógł go zabić już w uniwersyteckim kampusie albo pod wierzbą nad strumieniem w lesie Aleksa. To, że tego nie zrobił, dużo mu mówiło. Najwyraźniej nie było to zwykłe zlecenie, tylko coś osobistego, jakaś zemsta, wendeta, której źródła tkwiły w dżunglach południowo- wschodniej Azji. Najlogiczniejsze byłoby to, że zabił kiedyś jego ojca i że syn szuka teraz zemsty. Bo jak inaczej wytłumaczyć tę obsesję na punkcie jego rodziny? Po co Chan pytałby go o Jamiego? Ta hipoteza pasowała jak ulał.
– Wiesz o nim coś jeszcze?
– Prawie nic – odrzekł Robbinet. – Jeśli nie liczyć tego, że ma dwadzieścia siedem lat.
– Wygląda młodziej. I jest mieszańcem, pół- Azjatą.
– Podobno pół- Kambodżaninem, ale wiesz, jak to bywa z plotkami.
– Pół Kambodżaninem, pół kim?
– Nie mam pojęcia, tak samo jak ty. Jest samotnikiem. Nie znamy jego słabostek, nie wiemy, gdzie mieszka. Wypłynął sześć lat temu, zabijając premiera Sierra Leone. Przedtem jakby nie istniał.
Bourne zerknął w lusterko.
– A więc pierwsze zabójstwo, o którym wiecie, popełnił w wieku dwudziestu jeden lat.
– Piękny debiut, co? – rzucił oschle Robbinet. – Posłuchaj, Jason, nam prawdę nie przesadzam: to bardzo niebezpieczny człowiek. Jeśli jest w to w jakiś sposób zamieszany, musisz zachować wielką ostrożność.
– Mówisz tak, jakbyś się go bał.
– Bo się boję, mon orni. Kiedy chodzi o Chana, to nie wstyd. Ty też powinieneś się bać. Zdrowa dawka strachu zwiększa ostrożność, a wierz mi, ostrożność bardzo ci się teraz przyda.
– Będę o tym pamiętał- odparł Bourne. Szukając zjazdu, skręcił na prawy pas. – Alex nad czymś pracował i chyba właśnie dlatego zginął Nie wiesz przypadkiem, co to było?
– Widziałem się z nim pół roku temu w Paryżu. Poszliśmy na kolację, Odniosłem wrażenie, że jest czymś bardzo pochłonięty. Ale wiesz, jaki był. Zawsze milczał jak grób. – Robbinet westchnął. – Jego śmierć to wielka strata dla nas wszystkich.