Страница 19 из 91
Bez namysłu wyszedł na ulicę. Było już przedpołudnie i tłum trochę zgęstniał, co mu odpowiadało. Przez dwadzieścia minut obserwował najbliższą okolicę, sprawdzając drzwi, bramy, witryny sklepowe, przechodniów, pojazdy, okna i dachy. Upewniwszy się, że nie czekają tam ludzie z firmy, wszedł do sklepu monopolowego po drugiej stronie ulicy i poprosił o butelkę speyside, jednosłodowej whisky, ulubionego trunku Conklina. Gdy sprzedawca po nią poszedł, spojrzał w okno. Restauracja i samochody parkujące po lewej i prawej stronie drzwi. W samochodach nikogo. Jeden z mężczyzn, z wozu stojącego tuż przed drzwiami, wszedł do apteki. Ani nie kulał, ani nie miał brody.
Do spotkania z Deronem zostały mu dwie godziny i chciał je dobrze wykorzystać. Znowu powróciło wspomnienie, na wpół zamazana twarz z paryskiego gabinetu, głos, wszystko to, co pochłonięty ostatnimi wydarzeniami umysł zepchnął w najciemniejsze zakamarki. Według Mo Pa- nova stymulacja pamięci wymagała bodźca, w tym przypadku zapachu szkockiej. Miał nadzieję, że tym sposobem przypomni sobie, kim ten człowiek jest i dlaczego w ogóle o nim pomyślał. Dlatego że powąchał szklankę po whisky w domu Aleksa? A może z zupełnie i
Zapłacił kartą kredytową – uznał, że w monopolowym może, nikt jej tu raczej nie namierzy – i wyszedł. Minął samochód z kobietą w środku i małym dzieckiem na fotelu pasażera. Ponieważ firma nigdy nie zatrudniała dzieci jako obserwatorów, pozostał mu tylko mężczyzna w drugim samochodzie. Zawrócił i ruszył przed siebie, nie oglądając się przez ramię ani nie stosując żadnych technik mających na celu zgubienie ewentualnego obserwatora. Jednocześnie cały czas śledził wzrokiem wszystkie mijane po drodze samochody.
Dziesięć minut później wszedł do parku. Usiadł na żelaznej ławce i przez chwilę patrzył na gołębie, które nadlatywały i odlatywały, zataczając kręgi na błękitnym niebie. Sąsiednie ławki były prawie puste. Do parku wszedł starzec; miał papierową torbę z okruszkami, zmiętą i pomarszczoną jak jego twarz. Gołębie chyba na niego czekały, bo natychmiast wylądowały i zaczęły krążyć wokół jego stóp, gruchając i opychając się poczęstunkiem.
Bourne otworzył butelkę. Elegancki, aromatyczny zapach… Momentalnie mignęła mu przed oczami twarz Aleksa, ściekająca na podłogę krew. Łagodnie, niemal z nabożną czcią odsunął obraz na bok i wypił maleńki łyk whisky, rozprowadzając ją językiem po podniebieniu, czując, jak paruje, jak pobudza ulotną pamięć. Widok na Pola Elizejskie. Kryształowa szklanka w ręku. Kolejny łyk – tu w parko r. i podniósł szklankę do ust tam, w Paryżu. Ten głos. Znowu ten egzaltowany głos. I gabinet. Musiał tam wrócić, musiał cofnąć się w czasie.
I wtedy po raz pierwszy ujrzał luksusowe wnętrze, kremowy sufit w jaskrawym blasku dnia, lśniące ciemnozielone ściany, obraz Raoula Dufy'ego, elegancki jeździec na koniu w Lasku Bulońskim. Dalej, powtarzał sobie w duchu. Dalej! Wzorzysty dywan, dwa wyściełane krzesła, ciężkie, błyszczące biurko w stylu Ludwika XIV, a za biurkiem uśmiechnięty przystojny mężczyzna o mądrych oczach, długim galijskim nosie i przedwcześnie posiwiałych włosach. Jacques Robbinet, francuski minister kultury.
Tak! To jest to! Skąd go znał, jak zostali przyjaciółmi i w pewnym sensie współpracownikami, tego jeszcze nie wiedział, ule wiedział przynajmniej, że ma tam sojusznika, kogoś, na kogo mógł i może liczyć. Uradowany postawił butelkę pod ławkę – podarunek dla tego włóczęgi, który zauważy ją pierwszy – i dyskretnie się rozejrzał. Starzec zniknął, zniknęły też prawie wszystkie gołębie; zostało tylko kilku największych, z napuszoną piersią, krążyły wokoło, dziobiąc okruszki i broniąc swego terytorium. Na pobliskiej ławce całująca się paru; sprośnie pokrzykując, przebiegło obok nich trzech wyrostków z wielkim radiomagnetofonem. Zmysły miał wyostrzone jak nigdy dotąd. Coś było nie tak. Coś mu nie pasowało, tylko jeszcze nie wiedział co.
Zdawał sobie sprawę, że zbliża się pora spotkaniu z Deronem, że zaraz będzie musiał odejść, jednak instynkt mówił mu, że nie może, że najpierw musi sprawdzić, co to takiego. Kulawy brodacz? Nie, tu go nie było, ale… Na ławce po przekątnej siedział mężczyzna ze złożonymi rękami i łokciami na kolanach. Obserwował młodego chłopca, któremu ojciec właśnie dał loda w wafelku. Bourne'a zainteresowało to, że był w krótkiej, zamszowej kurtce i czarnych spodniach. Włosy miał czarne, nie siwe, poza tym nie miał brody i sądząc po ustawieniu zgiętych nóg, na pewno nie kulał.
Jako mistrz kamuflażu, Bourne dobrze wiedział, że jedną z najlepszych metod zmylenia przeciwnika jest zmiana sposobu chodzenia, zwłaszcza jeśli ma się do czynienia z zawodowcem. Amator zauważyłby tylko to, co najbardziej rzuca się w oczy, kolor włosów i ubranie, ale sposób poruszania się i chodzenia jest dla wyszkolonego agenta tym, czym dla speca od daktyloskopii odciski palców. Spróbował przywołać obraz mężczyzny z toalety. Nosił perukę i sztuczną brodę? Możliwe, choć niekoniecznie. Ale na pewno miał na sobie zamszową kurtkę i czarne spodnie. Z tego miejsca nie widział jego twarzy, lecz było oczywiste, że mężczyzna jest dużo młodszy od kulawego z restauracji.
I miał w sobie coś jeszcze, tylko co? Bourne przyjrzał się jego profilowi i wreszcie na to wpadł. Przed oczami mignęła mu twarz człowieka, który zaskoczył go w lesie Conklina. Ten sam kształt uszu, taka sama małżowina.
Nagła myśl, straszna i dezorientująca: to człowiek, który do niego strzelał, który omal nie zabił go w jaskini! Jakim cudem go znalazł, skoro on, Bourne, zdołał umknąć wszystkim agentom i policjantom w okolicy? Przeszedł go zimny dreszcz. Chryste, kto to jest?
Był tylko jeden sposób, żeby się tego dowiedzieć. Doświadczenie podpowiadało mu, że aby sprawdzić umiejętności naprawdę groźnego przeciwnika, trzeba zrobić coś, czego ten najmniej się spodziewa. Mimo to zawahał się. Nigdy dotąd nie miał do czynienia z kimś tak niebezpiecznym. Wpłynął na niezbadane wody.
Wstał, niespiesznym, lecz zdecydowanym krokiem podszedł do ławki i usiadł obok mężczyzny o – teraz widział to dokładnie – azjatyckich rysach twarzy. Musiał oddać mu sprawiedliwość: Azjata ani drgnął, niczym nie dał po sobie poznać, że jest zaskoczony. Cały czas obserwował chłopca z lodem. Lód zaczął się topić i ojciec pokazał synkowi, jak obrócić wafelek, żeby łatwiej było lizać.
– Kim jesteś? Dlaczego chcesz mnie zabić?
Mężczyzna wciąż patrzył przed siebie, jakby go nie usłyszał.
– Błoga rodzi
Dziwny głos w tym otoczeniu. Bourne poczuł się tak, jakby z głębokiego cienia wychynął na zamieszkany świat.
– Żebyś nie wiem jak bardzo chciał mnie zabić, nie zrobisz tego tu, w parku.
– Ten chłopiec ma ile? Sześć lal? Jest za mały, żeby pojąć, czym jest życie. O wiele za młody, żeby zrozumieć, dlaczego ojciec może go zostawić.
Bourne pokręcił głową. Rozmowa wymykała mu się spod kontroli.
– Dlaczego tak myślisz? Dlaczego miałby go zostawiać?
– Ciekawe pytanie w ustach ojca dwojga dzieci. Jamiego i Alison, prawda?
Bourne wytrzeszczył oczy, jakby tamten wbił mu nóż w bok. Ogarnął
go strach i gniew, ale to gniew wziął górę.
– Nie spytam, skąd tyle o mnie wiesz, ale powiem ci jedno: grożąc mojej rodzinie, popełniasz wielki błąd.
– Och, skąd te brzydkie myśli? Twoje dzieci mnie nie interesują. Zastanawiałem się tylko, jak poczuje się Jamie, kiedy nie wrócisz do domu.
– Nigdy nie zostawię syna. Zrobię wszystko, żeby do niego wrócić.
– Dziwne, że tak bardzo zależy ci na obecnej rodzinie, skoro zawiodłeś Dao, Joshuę i Alyssę.
Bourne zesztywniał. Teraz górę wziął w nim strach. Boleśnie waliło mu serce, w piersi czuł ostry ból.
– O czym ty mówisz? Co ci przyszło do głowy?
– Zostawiłeś ich na łasce losu, prawda? Bourne zaczynał tracić poczucie rzeczywistości.
– Jak śmiesz! Oni zginęli! Odebrano mi ich, ale nigdy o nich nie zapomniałem!
Kąciki ust tamtego lekko się uniosły, jakby uśmiechnął się triumfalnie, przeciągnąwszy Bourne'a na drugą stronę niewidzialnej bariery.
– Nawet kiedy ożeniłeś się z Marie? Nawet kiedy urodzili się Jamie i Alison? – Mówił teraz spiętym głosem, jakby coś w sobie tłumił. – Próbowałeś powielić Joshuę i Alyssę, zastąpić ich nowymi dziećmi. Nawet ich imiona zaczynają się na te same litery.
Jason czuł się jak po ciężkim nokaucie. Szumiało mu w uszach.
– Kim jesteś? – powtórzył chrapliwie.
– Mówią na mnie Chan. Ale kim jest pan, panie Webb? Profesor lingwistyki może czuć się dobrze w dziczy, ale na pewno nie umie walczyć wręcz. Nie umie też zrobić wietnamskiej siatki- pułapki ani kraść samochodów. Ale przede wszystkim nie umiałby ukryć się przed tymi z CIA.
– W takim razie wciąż niewiele o sobie wiemy.
Na ustach Azjaty błądził ten sam enigmatyczny uśmieszek. Bourne poczuł, że stają mu dęba włosy na karku, że coś próbuje wypłynąć na powierzchnię jego roztrzaskanej pamięci.
– Tak, wmawiaj to sobie – odparł jadowicie Chan. – Mógłbym cię zabić tu i teraz, w tym parku. – Uśmiech zniknął tak szybko, jak obłok zmienia kształt, i brązowa skóra jego szyi lekko zadrżała, jakby wyrzucił z siebie długo tłumiony gniew. – I powinienem cię zabić, ale gdybym to zrobił, namierzyłoby mnie dwóch agentów CIA, którzy właśnie weszli do parku
północną bramą.
Nie obracając głowy, Jason spojrzał w tamtą stronę. Rzeczywiście. Dwóch mężczyzn w jednakowych garniturach przyglądało się twarzom spacerujących w pobliżu ludzi.
– Pora iść. – Azjata wstał. – Sprawa jest prosta: albo pójdziesz ze mną, albo cię zgarną.
Ramię w ramię wyszli z parku. Chan szedł między Bourne'em i agentami, i robił to celowo. Po raz kolejny zaimponował Bourne'owi doświadczeniem i umiejętnością myślenia w trudnych sytuacjach.
– Dlaczego to robisz? – Lekki wybuch gniewu Azjaty nie uszedł jego uwagi; był jak przytłumiony żar, tajemniczy i niepokojący.
Chan nie odpowiedział.
Wkrótce wmieszali się w tłum przechodniów na chodniku. Chan widział czterech agentów CIA, gdy wchodzili do zakładu krawieckiego Fine'a, i zapamiętał ich twarze. Nie miał z tym żadnych trudności; w dżungli, gdzie się wychował, natychmiastowa identyfikacja zagrożenia często oznaczała różnicę między życiem i śmiercią. Poza tym, w przeciwieństwie do Webba, wiedział, gdzie tamci są, i wypatrywał dwóch pozostałych, bo prowadził swoją ofiarę do ustro