Страница 18 из 91
– Przesyłka od kogo?
Z głębi korytarza doszły ostre, rozkazujące głosy.
– Już są – powiedział Bourne.
– O Boże! – Ze ściągniętej twarzy Fine'a odpłynęła cała krew.
– Jest tu drugie wyjście?
Krawiec kiwnął głową i szybko wskazał mu drogę.
– Niech pan już idzie – szepnął. – Jakoś ich zatrzymam.
– Proszę wytrzeć twarz – rzucił Bourne.
Fine otarł zlane potem czoło i wyszedł do agentów, tymczasem Bourne pobiegł cicho brudnym korytarzem. Miał nadzieję, że krawiec wytrzyma, że agenci mu uwierzą, w przeciwnym razie byłby skończony. Wpadł do łazienki, dużo większej, niż się spodziewał. Po lewej stronie stary porcelanowy zlew, pod zlewem kilka puszek z farbą z przerdzewiałymi pokrywkami. Pod ścianą muszla klozetowa, obok muszli prysznic. Wszedł do kabiny, odszukał zamaskowane kafelkami wyjście, otworzył je, przecisnął się przez otwór i zamknął drzwiczki.
Podniósł rękę, pociągnął za starodawny łańcuszek do zapalania światła i gdy zapłonęła żarówka, stwierdził, że jest w wąskim przejściu, chyba już w sąsiednim budynku. Cuchnęło tam jak na wysypisku. Między toporne drewniane słupy powtykano czarne worki ze śmieciami, pewnie zamiast izolacji. Między workami przemykały szczury, nażarte gnijącymi resztkami wysypującego się na podłogę jedzenia.
W słabym świetle nagiej żarówki zobaczył metalowe drzwi wychodzące na zaułek za zakładem. Gdy ruszył w ich stronę, gwałtownie się otworzyły i wbiegło dwóch agentów z wycelowanymi w niego pistoletami.
Rozdział 6
Dwie pierwsze kule świsnęły mu tuż nad głową, gdyż zdążył ukucnąć, Błyskawicznie wstał i mocno kopnął w plastikowy worek, który trafił w nich i pękł na szwie. Zasypani śmierdzącymi odpadkami agenci cofnęli się, kaszląc, zasłaniając twarze i mrużąc łzawiące oczy.
Bourne roztrzaskał żarówkę i wąskie przejście pogrążyło się w ciemności. Zawrócił, pstryknął latarką, lecz w jej świetle zobaczył tylko nagą ścianę na drugim końcu korytarza. Gdzie ta klapa? Przecież była tam klapa! Jakim cudem…
Wtedy ją zobaczył i natychmiast zgasił latarkę. Agenci krzyczeli coś do siebie, próbowali odzyskać równowagę. Dobiegł do końca przejścia, ukląkł i wymacał metalowe kółko, które kilkanaście sekund wcześniej widział w mdławym świetle żarówki. Wsunął w nie zakrzywiony palec, pociągnął i klapa się otworzyła. Uderzył go zapach stęchłego, wilgotnego powietrza.
Bez chwili wahania spuścił w dół nogi, natrafił na szczebel drabiny, zszedł niżej i zamknął klapę. Doszedł go smród środka na karaluchy i ponownie zapaliwszy latarkę, zobaczył chropowatą cementową podłogę, usłaną ich ciałami jak poskręcanymi liśćmi. Poszperał w kartonach i skrzyniach, znalazł łom, podbiegł do drabiny i zablokował nim klapę. Blokada ledwo trzymała – uchwyty były za luźne – ale nic lepszego nie mógł zorganizować. Stąpając z chrzęstem po martwych karaluchach, wiedział, że potrzebuje tylko jednego: czasu na znalezienie zsypu czy szybu dostawczego, które były w większości budynków komunalnych.
Tamci dwaj zaczęli gwałtownie szarpać klapą. Wiedział, że łom nie wytrzyma, zaraz puści. Ale on dobiegł już do szybu, już był na krótkich schodach, które do niego prowadziły. Usłyszał głośny trzask i klapa się otworzyła. Gdy agenci zeskoczyli z drabiny, zgasił latarkę.
Był w pułapce. Gdyby spróbował dźwignąć podwójną klapę wmontowanych w strop drzwi, do środka wpadłoby światło i tamci zastrzeliliby go, zanim zdążyłby wyjść na chodnik. Dlatego zawrócił i po cichu zszedł na dół. Słyszał, jak kręcą się tam, szukając włącznika. Porozumiewali się półgłosem, krótkimi, urywanymi zdaniami, jak doświadczeni zawodowcy. Krok za krokiem poszedł przed siebie wśród walających się w piwnicy śmieci. On też szukał czegoś konkretnego.
Zapłonęło światło. Agenci już się rozdzielili i stali teraz naprzeciwko siebie.
– Ale chlew – mruknął jeden.
– Chuj z tym – odparł drugi. – Gdzie ten Bourne?
Z nijakimi, beznamiętnymi twarzami nie rzucali się w oczy. Jednakowe garnitury, jednakowe twarze – Bourne dobrze znał ludzi, jakich werbuje agencja. Wiedział, jak myślą i reagują. Chociaż dzieliła ich odległość kilku metrów, poruszali się jak bliźniacy. Zamiast zastanawiać się, gdzie jest, podzielili piwnicę na ćwiartki, które zamierzali metodycznie przeszukać. Nie mógł przed nimi uciec, ale mógł ich zaskoczyć.
Na jego widok zareagowaliby błyskawicznie. Na to właśnie liczył, dlatego szybko zajął odpowiednią pozycję, wchodząc do najbliższej skrzyni. Uderzył go silny, piekący zapach środków do dezynfekcji. Nie zważając na łzawiące oczy, pomacał wokoło ręką. Wierzchem dłoni dotknął czegoś obłego i zacisnął na tym palce. Puszka. Musiała wystarczyć.
Słyszał tylko bicie swego serca i cichutkie skrobanie siedzącego na skrzyni szczura. Agenci skrupulatnie przeczesywali piwnicę. Bourne czekał, cierpliwie i w napięciu. Szczur, jego czujka, nagle ucichł. Któryś z agentów musiał być tuż- tuż.
Zapadła martwa cisza. Nagle poczuł leciutki podmuch powietrza i usłyszał szelest materiału tuż nad głową. Mocno pchnął wieko. Zaskoczony agent gwałtownie się cofnął, jego kolega błyskawicznie odwrócił głowę. Tego stojącego bliżej Bourne chwycił lewą ręką za koszulę i szarpnął. Agent odruchowo zaparł się nogami, a wówczas Bourne runął na niego całym ciałem, przygniatając go z impetem do ściany. Agent przewrócił oczami, zwiotczał i nieprzytomny osunął się na podłogę. Na skrzyni zapiszczał szczur.
Drugi agent zrobił dwa kroki w ich stronę i uznawszy, że lepiej nie wdawać się w walkę wręcz, podniósł pistolet. Bourne rzucił w niego puszką, a gdy agent zrobił unik, dopadł go jednym skokiem i uderzył kantem dłoni w szyję. To wystarczyło.
Chwilę później wbiegł na betonowe schody i pchnął podwójną klapę zsypu. Błękitne niebo, świeże powietrze. Zamknął klapę i spokojnym, niespiesznym krokiem doszedł do Rosemont Avenue. Tam wmieszał się w tłum.
Kilkaset metrów dalej, upewniwszy się, że nikt go nie śledzi, wszedł do restauracji. Usiadł przy stole i powiódł wzrokiem po twarzach gości, szukając czegoś, co rzucałoby się w oczy, udawanej nonszalancji czy ukradkowych spojrzeń. Zamówił tost z boczkiem, sałatą i pomidorem oraz kawę, potem wstał i poszedł do toalety na końcu sali. Sprawdził, czy nikogo w niej nie ma, zamknął się w kabinie i otworzył kopertę od Fine'a.
W środku był bilet lotniczy do Budapesztu na nazwisko Conklina i klucz do pokoju w hotelu Dunabius Grand na Wyspie Świętej Małgorzaty. Zastanawiał się przez chwilę, po co Alex chciał tam lecieć i czy miało to coś wspólnego z jego śmiercią.
Wyjął z kieszeni jego telefon i wybrał numer. Budapeszt. Wiedział już mniej więcej, dokąd zmierza, i poczuł się lepiej. Deron odebrał po trzecim sygnale.
– Pokój, miłość i zrozumienie. Bourne parsknął śmiechem.
– To ja. Jason. – Deron witał rozmówców przeróżnymi hasłami, wybierając je na chybił trafił. Był artystą w swoim fachu, artystą fałszerzem; cóż, tak się przypadkiem złożyło. Zarabiał na życie kopiowaniem obrazów starych mistrzów. Kopie były tak wierne, tak łudząco podobne do oryginałów, że często trafiały na aukcje albo do muzeów. Czasami, ot, dla zabawy, podrabiał również dokumenty.
– Głośno o tobie – powiedział z lekkim brytyjskim akcentem. – A w tym, co mówią, pobrzmiewa nader złowieszczy ton.
– Coś ty, nie gadaj. – Otworzyły się drzwi i Bourne zamilkł. Stanął na muszli klozetowej i ostrożnie wyjrzał znad drzwi. Lekko utykając, do pisuaru szedł siwowłosy, brodaty mężczyzna w krótkiej zamszowej kurtce i czarnych spodniach. Niby nic takiego, mimo to Bourne poczuł się jak w potrzasku i musiał poskromić w sobie chęć natychmiastowej ucieczki.
– Ja pierdolę. Znowu ktoś siedzi ci na dupie? – Wulgaryzmy i przekleństwa w wykonaniu człowieka kulturalnego i wykształconego brzmiały bardzo ciekawie.
– Siedział, dopóki go nie zgubiłem.
Bourne wyszedł z toalety i wrócił na salę, lustrując wzrokiem każdą twarz. Na stole czekała kanapka, ale kawa zdążyła już wystygnąć. Poprosił kelnerkę, żeby podała mu nową, i gdy odeszła, ponownie przytknął telefon do ucha.
– Posłuchaj – rzucił cicho. – Potrzebuję tego co zwykle, paszportu i soczewek kontaktowych; receptę masz. I to szybko, na wczoraj.
– Narodowość?
– Pozostańmy przy amerykańskiej.
– Jasne, kapuję. Nie będą się tego spodziewali.
– Powiedzmy. Aha, paszport na nazwisko Alexander Conklin. Deron cicho zagwizdał.
– Jak chcesz, twoja wola. Daj mi dwie godziny.
– A mam jakiś wybór?
Deron zachichotał, krótko i dziwnie, jak to on.
– Pewnie, mógłbyś odejść z pustymi rękami. Mam twoje zdjęcia. Które chcesz?
Bourne powiedział mu które.
– Na pewno? – spytał Deron. – Jesteś na nim prawie łysy, zupełnie niepodobny do siebie.
– Przebiorę się i będę podobny. Agencja wciągnęła mnie na listę ludzi do skasowania.
– Pewnie jesteś na pierwszym miejscu. Gdzie się spotkamy? Bourne podał mu namiary.
– Dobra, posłuchaj. – Deronowi nagle spoważniał głos. – Musiało ci być ciężko. Widziałeś ich, tak?
Bourne patrzył na talerz. Po co zamawiał kanapkę? Pomidory jak krwawa masa.
– Tak, obu. – Gdyby mógł cofnąć czas i ich ożywić! To by dopiero była sztuczka. Ale przeszłość pozostała przeszłością, z każdym dniem coraz bardziej odległą i zamgloną.
– To nie Butch Cassidy
Deron ciężko westchnął. Bourne nie odpowiedział.
– Ja też ich znałem.
– Wiem, to ja was sobie przedstawiłem. – Zamknął klapkę telefonu.
Siedział i myślał. Coś nie dawało mu spokoju. Gdy wychodził z toalety, w głowie rozdzwoniły mu się dzwonki alarmowe, ale rozmowa z Deronem trochę go rozproszyła i nie zwrócił na to uwagi. Dlaczego? Co to było? Jeszcze raz powiódł wzrokiem po sali, powoli i metodycznie. I nagle… Tak, to musiało być to: kulejący brodacz w zamszowej kurtce zniknął. Może już skończył jeść? Z drugiej strony, widząc go w toalecie, Bourne poczuł się bardzo nieswojo. Facet miał w sobie coś takiego, że…
Rzucił na stół pieniądze i ruszył w stronę drzwi. Dwa wychodzące na ulicę okna rozdzielała szeroka mahoniowa kolumna. Stanął za nią i wyjrzał. Najpierw przechodnie: każdy, kto szedł nienaturalnie powolnym krokiem, kto włóczył się bez celu, czytał gazetę, stał za długo przed wystawą sklepową po drugiej stronie ulicy, dyskretnie obserwując w oknie wejście do restauracji. Nie zauważył niczego podejrzanego, ale… W parkujących przy krawężniku samochodach siedziały trzy osoby, kobieta i dwaj mężczyźni. Nie widział ich twarzy. I