Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 4 из 70

Odłożył gazety i sięgnął po komputer. Pasażerowie w przedziale przyglądali mu się z ciekawością. Z kieszeni marynarki wyjął telefon komórkowy, po czym wychylił się do przodu i podłączył go do specjalnego gniazdka w tylnej części komputera. Może nie wszyscy w prze­dziale rozumieli, co on miał zamiar teraz zrobić, ale ona wiedziała, że połączy się z Internetem.

Przez chwilę myślała, że to, co on robi, jest pretensjonalne i na po­kaz, tutaj, w tym pociągu, zaraz po wyjeździe z Berlina, ale gdy przy­glądała mu się, wpatrzonemu z taką uwagą w ekran, pomyślała, że to... Że on nie jest pretensjonalny i na pokaz.

Włożyła rękę pod bluzkę i dyskretnie zapięła guziczki przy spódni­cy. Poprawiła włosy i wyprostowała się na siedzeniu.

ON: Jeżeli w Niemczech można na kogoś liczyć, to jedynie na sprzą­taczki z Chorwacji.

Nikt nie obudził go oczywiście na dziewięćdziesiąt minut przed od­jazdem pociągu do Warszawy. Nawet nie było komu powiedzieć, że to jest absolutnie skandaliczne w hotelu po 300 dolarów za noc. Recep­cjonisty z nocy już dawno nie było za ladą, a blondynka, która przejęła po nim dyżur, nie wyglądała na wiedzącą, gdzie na mapie znajduje się Warszawa.

Obudziła go sprzątaczka, która sądząc, że pokój jest pusty, weszła, aby posprzątać, gdy on ciągle jeszcze spał. Nie wiedział, o której jest pociąg do Warszawy, ale gdy zobaczył, że jest za pięć jedenasta, po­czuł, że nie ma wiele czasu.

Nie zwracał uwagi na to, że sprzątaczka ciągle jeszcze tam stoi. Wy­skoczył nagi z łóżka, krzyknął: «O kurwa mać!» i zaczął się w szaleń­czym pośpiechu ubierać. Ponieważ sprzątaczka była z Chorwacji, doskonale zrozumiała «o kurwa mać» i gdy on wrzucał do kosmetyczki wszystko jak leci z pulpitu w łazience, ona pakowała do jego walizki wszystko, co leżało na stoliku nocnym i przy telewizorze. Po paru mi­nutach wybiegł z pokoju. W pierwszym odruchu podbiegł do recepcji, ale tamtego recepcjonisty na szczęście nie było. Gdy się zorientował, że blondynka z recepcji nie ma pojęcia, o co chodzi, nawet nie zapłacił. Mają numer jego karty kredytowej. Poza tym w pociągu może wejść do Internetu i zapłacić. Karta American Express, którą miał od firmy, po­zwalała na to.

Przed hotelem stał rząd taksówek. Taksówkarz dostosował się do sytuacji: w dziesięć minut byli na dworcu. Nie kupił biletu. Przebiegł na peron i wsiadł do wagonu, który stał na wprost wyjścia z tunelu. Udało się. Pociąg ruszył. Otworzył drzwi pierwszego z brzegu przedziału.

Siedziała pod oknem. Z książką na kolanach. Miała usta jak te odci­śnięte na wizytówce w barze. Włosy spięte z tyłu. Wysokie czoło. By­ła śliczna.

Zajął jedyne wolne miejsce. Nie miał oczywiście rezerwacji. Nie­ważne. Rozwiąże ten problem, gdy przyjdzie konduktor. Z kartki na­klejonej na drzwiach przedziału wynikało, że to miejsce i tak było zare­zerwowane dopiero od Frankfurtu nad Odrą.

Wyciągnął gazety. Kiosk w hotelu sprzedawał także polskie czaso­pisma! Obok francuskich, amerykańskich, angielskich i włoskich. «Wyborcza» dostępna codzie

W pewnym momencie nie mógł się powstrzymać. Podniósł głowę znad gazety i zaczai się jej przyglądać. Oprócz szminki na wargach nie miała żadnego makijażu. Czytała, co rusz dotykając palcami ucha. Jej dłonie były fascynujące. Gdy odwracała strony książki, wydawało się, że muska je tylko długimi palcami.

Podniosła głowę i uśmiechnęła się do niego. Tym razem nie zawsty­dził się. Odpowiedział uśmiechem.

Nie miał ochoty więcej czytać. Podłączył telefon do komputera i uruchomił program poczty elektronicznej. Powoli przebrnął przez ca­łą procedurę identyfikacji. Modem w telefonie komórkowym jest chyba najwolniejszym modemem, jaki istnieje. Często zastanawiał się, dlacze­go. Sprawdzi to, gdy tylko wróci do Monachium.

W jego skrzynce pocztowej w komputerze instytutu w Monachium był tylko jeden e-mail. W adresie była nazwa domeny jakiegoś banku w Anglii.

Znowu jakaś reklamówka – pomyślał.

Chciał ją od razu usunąć, ale jego uwagę zwróciła pierwsza część adresu: Je

Camberley, Surrey, Anglia, 29 kwietnia

Ty jesteś J.L., prawda???!!!

Tak wynika z Twojej strony internetowej. Spędziłam na niej całe dzisiejsze przedpołudnie w swoim biurze w banku. Zamiast wejść na stronę giełdy lon­dyńskiej i pracować, za co mi tu nawet nieźle płacą, czytałam słowo po słowie na Twojej stronie. Potem wzięłam taksówkę i pojechałam do księgarni w cen­trum Camberley, aby kupić słownik polsko-angielski. Wzięłam największy, jaki mieli. Chciałam zrozumieć również te fragmenty, które opublikowałeś na tej stronie po polsku. Nie zrozumiałam wszystkiego, ale zrozumiałam klimat. Taki klimat umiał robić tylko L.J., więc to pewnie jednak Ty.

Po pracy poszłam do mojego ulubionego baru «Club 54» w pobliżu dworca i się upiłam. Jestem na głodówce od 4 dni, dwa razy do roku bowiem «oczysz­czam się», głodując przez tydzień. Wiesz, że gdy przetrwasz pierwsze 3 dni ab­solutnej głodówki, to wpadasz w stan swoistego transu? Twój organizm nie mu­si nic trawić. Dopiero wówczas zauważasz, z czego okrada cię proces trawienia. Masz nagle tak dużo energii. Żyjesz jak na rauszu. Jesteś kreatywny, podniecony, masz niesamowicie wzmocnione i wyostrzone wszystkie zmysły. Twoja percepcja jest jak sucha gąbka, gotowa wsysać wszystko, co się tylko znajdzie w jej pobliżu. Pisze się wtedy ponoć piękne wiersze, wymyśla się nie­słychanie rewolucyjne naukowe teorie, rzeźbi lub maluje prowokacyjnie i awangardowo, a także kupuje z wyjątkowym powodzeniem na giełdzie. To ostatnie mogę z pewnością potwierdzić. Poza tym Bach na «głodzie» jest... no, jaki jest... Jest tak, jak gdyby grat go sam Mozart.

Taki stan osiąga się jednak dopiero wtedy, gdy przebrnie się «w cierpieniu» przez pierwsze 2 lub 3 dni. Te 2 lub 3 dni to nieusta

I wszystko i

W zasadzie to tak naprawdę nie przerwałam głodówki. W tym barze przecież nic nie jadłam. Tylko piłam. Głównie za wspomnienia. Nie pij nigdy – nawet jeśli to jest bloody mary tak dobra, jak serwują w «Clubie 54», i masz najpiękniejsze wspomnienia – w czwartym dniu głodówki. Zjedz coś przed tym.

Potem wróciłam do domu i napisałam ten e-mail. Jest jak kartka z pamięt­nika wygłodniałej (3 dni bez jedzenia), pijanej (2 bloody mary i 4 gui

Dlatego proszę, potraktuj go z całą powagą.

P(rzed) Scriptum: «Wyspa» w tym tekście – gdybyś zapomniał – to moja Wyspa Wight. Maleńka plamka na mapie między Francją a Anglią na kanale La Manche. Tam, gdzie się urodziłam.

Drogi J.L,

Wiesz, że pisałam ten list minimum 1000 razy?

Pisałam go w myślach, pisałam go na piasku na plaży, pisałam go na naj­lepszym papierze, jaki można było kupić w Zjednoczonym Królestwie, pisa­łam go sobie długopisem na udzie. Pisałam go na obwolutach płyt z muzyką Szopena.

Pisałam go tyle razy...

Nigdy go nie wysłałam. Przez ostatnich 12 lat – bo to było prawie dokładnie 12 lat temu – nie wysłałam co najmniej tysiąca listów do NIEGO.

Bo to wcale nie jest list do Ciebie. To jest list do L. Jota. Bo ja odwróciłam mu inicjały, połączyłam je i nazywałam go Eljot.

Ty jesteś wprawdzie J.L., ale go znasz. Znasz go pewnie tak, jak nikt i

Bo Eljot miał być jak antrakt między pierwszym a drugim aktem opery. Ja wtedy piję najlepszego szampana, jakiego mają w barze. Jeśli mnie na to nie stać, to zostaję w domu i słucham płyt. On miał być jak ten szampan. Tylko na przerwę. Miał uderzyć do głowy. Miał smakować i miał wywołać ten rausz na następny akt. Aby muzyka była jeszcze piękniejsza.

Eljot był taki. Jak najlepszy i najdroższy w barze szampan. Oszołomił mnie. Potem miała być jeszcze druga przerwa. A potem koncert miał się skończyć, l szampan też. Ale tak nie było. Po raz pierwszy w życiu z całej opery najlepiej zapamiętałam przerwę między pierwszym i drugim aktem. Ta przerwa tak na­prawdę nigdy się nie skończyła. Zdałam sobie z tego sprawę dzisiaj rano w tym klubie. Głównie dzięki zmysłom wyostrzonym czwartym dniem głodówki i czwartej szklance gui

Spędziłam z nim 88 dni i 16 godzin mojego życia. Żaden mężczyzna nie miał tak mało czasu i nie dał mi tak wiele. Jeden był ze mną przez 6 miesięcy, a nie umiał mi dać tego, co miałam z Eljotem już po 6 godzinach. Byłam z tym facetem, bo uważa­łam, że tych jego «6 godzin» dopiero nadejdzie. Czekałam. Ale one nigdy nie przy­szły. Któregoś dnia w czasie bezsensownej sprzeczki zaczął wrzeszczeć:

– Co ci takiego dał ten cholerny Polak, po którym nie zostało ci nic? Nawet jedno cholerne zdjęcie. – A kiedy triumfująco dodał: – Czy on chociaż wiedział, co to aparat fotograficzny?! – wystawiłam jego do połowy pustą walizkę, z któ­rą wprowadził się do mnie, za drzwi.

Co mi więc dał ten «cholerny Polak»? No co?

Dał mi na przykład ten optymizm. Nigdy nie mówił o smutku, a wiedziałam, że przeżył smutek ostateczny. Zarażał optymizmem. U niego deszcz był tylko krótką fazą przed nadejściem słońca. Każdy, kto mieszkał w Dublinie, wie, że takie myślenie to przykład totalnego optymizmu. To przy nim zauważyłam, że można nosić rzeczy, które nie muszą być czarne. To przy nim uwierzyłam, że mój ojciec kocha moją matkę, tylko nie umie tego okazać. W to nie wierzyła ni­gdy nawet moja matka. Jej psychoterapeutka także nie.

Dał mi na przykład to uczucie, gdy wydaje ci się, że za chwilę oszalejesz z pożądania, l wiesz przy tym na pewno, że się spełni. Umiał opowiedzieć mi baśń o każdym kawałku mojego ciała. Nie było chyba takiego, którego nie do­tknął lub nie posmakował. Gdyby miał czas, pocałowałby każdy włos na mojej głowie. Każdy po kolei. Przy nim zawsze chciałam rozebrać się jeszcze bar­dziej. Miałam uczucie, że czułabym się chyba dopiero naprawdę naga, gdyby mój ginekolog wyjął mi spiralę.