Страница 54 из 59
– Tysiąc czterysta czterdzieści sześć – powtórzył Evan. – Dziękuję.
Stali już w drzwiach, gdy zatrzymał ich głos Johna.
– O święty, te znaki…
– Są prawdziwe. – W głosie Evana brzmiało zmęczenie.
– Jak mogę pomóc?
Roland przysłonił oczy, gdy Światłość wypełniła pokoik, odbijając się od białych ścian i padając na astrologa.
– Pomagasz, będąc tym, kim jesteś. – Evan przemówił ze środka aureoli. – Światłość zyskuje na siłach dzięki takim jak ty.
Kiedy znaleźli się na ulicy, niesiony nurtem przechodniów Roland przetarł załzawione oczy i spytał:
– Skąd on wiedział, kim jesteś, już przed tym małym popisem pirotechnicznym? I wiesz co, nie sądzę, żeby choć zmrużył powiekę, kiedy zabłysnąłeś.
– W spokojniejszych czasach byłby świętym.
– Świętym? Och. – Roland próbował okazać nonszalancję, której nie czuł. – I to wszystko?
– Takie właśnie podejście – oświadczył Evan, i w jego głosie znów pojawiło się zmęczenie – pozwoliło Ciemności przybyć w ogromnej sile.
– Przepraszam.
– Nie, to ja przepraszam. – Evan wyciągnął rękę, jakby miał zamiar zetrzeć smutek z twarzy Rolanda. – Jestem zmęczony i odezwałem się bez zastanowienia. Proszę, wybacz mi.
Roland wzruszył ramionami.
– Rzeczywiście jesteś zmęczony – przyznał, zatrzymując taksówkę. – Chodźmy na ratunek światu.
„Wiedza Tajemna” była sklepikiem wciśniętym pomiędzy Bank Nowej Szkocji a bar serwujący rybę z frytkami. Na wystawie o szerokości nie większej niż dwie stopy leżała srebrna biżuteria rozsypana na kawałku czarnego aksamitu. Było jej może tuzin. Roland spodziewał się, że ujrzy nietoperze i czarne koty, ale zamiast tego zobaczył normalnie wyglądające półki z książkami, kryształami, świecami i biżuterią. Za ladą leżały woreczki z suszonymi ziołami. Wszędzie unosił się zapach bardzo podobny do tego w gabinecie Johna China, choć ze słabą domieszką woni gorącego oleju i halibuta.
Podszedł za Evanem do lady i przewrócił oczami na widok młodej kobiety, która zaczęła gwałtownie dyszeć. Może nie umiał dostrzec świętego, ale na pewno potrafił poznać działanie hormonów.
– Szukamy Kościoła wiccan – powiedział Evan. – Czy może nam pani pomóc?
– Pomóc? – zapytała. – O, tak.
Evan odczekał chwilę, Roland ukrył uśmiech.
– Kościół wiccan – przypomniał jej wreszcie.
– No, tak. – Wyprostowała się i spróbowała wziąć się w garść. – Tak. Oni są właścicielami sklepu. To znaczy, nie kościół jako taki, ale ci sami ludzie.
Trafiony! – pomyślał Roland. Mamy cię, ty sukinsynu. Zauważył, że Evan się odprężył i wiedział, że obawiał się kolejnego ślepego zaułka.
– Ale wszyscy wyjechali z miasta na jakieś – dodała sprzedawczyni, machając rękami – jakieś zebranie. Dlatego zostałam zupełnie sama.
– Wyjechali z miasta – powtórzył powoli Evan.
– Tak. Mają posiadłość i na wsi spędzają weekendy.
– Muszę porozmawiać z ich kapłanką. – Nachylił się i dziewczyna jęknęła, gdy przysunął do niej twarz bardzo blisko. – Tb sprawa najwyższej wagi.
– Nie ma sposobu, żeby się z nimi skontaktować. Nie mają nawet telefonu.
– Nie…
– Wrócą w poniedziałek – pisnęła z przejęciem.
– Może nie będą już mieli dokąd wrócić w poniedziałek! – Podniósł głos i młoda kobieta skuliła się, zasłaniając uszy i zaciskając powieki, by nie widzieć wizji, jaką przed nią roztaczał.
Choć Rolandowi serce ciążyło w piersi jak ołów – nie będzie pomocy bogini, znów stali sami naprzeciw Ciemności – lekko dotknął ramienia Evana. Wydawało się, że mięśnie Adepta są wyrzeźbione z kamienia.
– Hej – powiedział cicho. – Przerażasz ją.
Rad był, że miał serce z ołowiu, bo inaczej pękałoby na widok miny Evana. – Rolandzie…
– Wiem. – Nie zważając na to, kto ich widzi, pogładził Evana po policzku. – Ja też na to liczyłem. Chodźmy. – Wskazał głową drzwi. – Wracajmy do domu zobaczyć, czy nie ma i
Stopniowo przygnębienie Evana ustępowało.
– Tak. Zawsze jest i
– Nic nie jest tak czarne i tak białe, jak ci się wydaje. – Wargi zadrżały Evanowi i Roland poczuł, że się czerwieni. – Dobra, zapomnij, że to powiedziałem.
– Nie. – Evan chwycił go za rękę, która wciąż spoczywała na jego ramieniu. – Będę o tym pamiętał, bo to prawda, o której zbyt często zapomina zarówno Światłość, jak i Ciemność.
Nachylił się nad ladą i opromienił swym uśmiechem zalęknioną sprzedawczynię.
– Proszę mi wybaczyć, nie chciałem pani przestraszyć. Kobieta wstała niepewnie i spróbowała się uśmiechnąć nerwowo.
– Wszystko w porządku. – Rzeczywiście tak sądziła do momentu, gdy w kilka chwil po wyjściu młodych mężczyzn zauważyła, że wszystkie kryształy w sklepie promieniują delikatnym, białym światłem.
– Dobra, zobaczmy, co mamy. – Szli ścieżką do domu Rebeki, przebywszy w milczeniu całą drogę autobusem. Było po drugiej. Za niecałe dziesięć godzin nastąpi koniec świata – liczył Roland na palcach wolnej ręki – Mamy Adepta Światłości…
– Lekko nadwerężonego Adepta Światłości – poprawił Evan, gdy przeszli przez drzwi, w których nadal nie było szyby.
– Jak wolisz – zgodził się Roland. – Ulicznego grajka, którego wszyscy nazywają bardem, aczkolwiek – ton jego głosu powstrzymał protest Evana – wiem z dobrego źródła, że daleko mi jeszcze do tego. Magiczną harfę, na której rzeczony bard nie potrafi grać. – Cierpliwość odezwała się z futerału pokrowca wysoką nutą cis. – Gitarę, na której potrafi grać. Inwokację do bogini, której nie umiemy użyć. Pracownicę społeczną, której nie możemy znaleźć, oraz Rebeccę. Do licha – odsunął się na bok, gdy Evan szarpał się z zamkiem w drzwiach mieszkania Rebeki – mając przeciwko sobie takich nieprzyjaciół, Mrok powinien trząść portkami.
Kiedy weszli, jakieś stworzonko koloru kawy zbiegło po zasłonce i zniknęło za oknem.
Roland zamarł, lecz widząc, że Evan nie jest zaniepokojony, odprężył się. Wydawało mu się, że Evan komunikuje się z czymś niewidzialnym.
– Dobrze się czujesz? – spytał nerwowo, zastanawiając się, czy zdąży wyjąć Cierpliwość i czy coś mu to da.
– Ale ze mnie idiota! – wykrzyknął Evan po raz drugi tego dnia. – Jestem idiotą. – Roland zamknął drzwi i założył łańcuch.
– Dlaczego?
– Wiemy, jak wezwać boginię.
– Naprawdę?
– Tak! – Evan uniósł energicznie ręce i bransoletki podkreśliły jego słowo niczym srebrna sekcja perkusyjna. – Ta pieśń jest inwokacją.
– Aha. Mówiłeś to już rano. – Roland odłożył Cierpliwość i ostrożnie przysiadł na krawędzi kanapy. Jednym okiem spoglądał na Adepta, a drugim na okno, w razie, gdyby intruz wrócił. – Mówiłeś też, że potrzebna jest nam czarownica. Co się zmieniło?
– Wiccanie byli nam potrzebni jako punkt skupienia, ich obrzędy były nam potrzebne jako punkt skupienia kierujący inwokacją do bogini.
– Pytam raz jeszcze, co się zmieniło?
– Rolandzie. – Evan padł na kolana i wziął go za obie dłonie – Ty zaśpiewasz piosenkę. Rebecca skupi jej siłę.
– Rebecca. – Roland był bardzo dumny z tego, że jego umysł pracuje, wziąwszy pod uwagę okoliczności…
– Rebecca. Szary ludek czuwa nad nią. Jest obdarzona prostotą, czystością rzadką nawet wśród Światłości. Znajduje ukojenie w objęciach ziemi. Pomyśl, Rolandzie, jak to wszystko do siebie pasuje.
– Niegdyś powiadano, że niedorozwinięci, tacy jak Rebecca, są dotknięci przez Boga, są jego specjalnymi dziećmi.
Oczy Evana zrobiły się prawie tak srebrne, jak jego biżuteria.
– Kto wzniósł bariery? – spytał. – Ona czuwa nad światem i nad Rebecca.
– Jesteś pewien, że się uda?
– Nie. – Evan potrząsnął głową i jego włosy rozsypały się jedwabiście. – Nie jestem pewien. Odzyskałem jednak nadzieję, a na tym polega jedna z największych różnic między Mrokiem a Światłością.
– Na nadziei?
– Od niej zależały losy wojen.
Roland odchylił rękę, którą trzymał Evan, i zerknął na zegarek.
– Druga czterdzieści osiem. Wkrótce zacznie się zbierać do domu. – Palce Evana rozpalały ogień w miejscach, gdzie dotykały jego nadgarstków. – A tymczasem, co będziemy robić?
Uśmiech Evana był ironiczny. – Sądzę, że powinieneś raz czy dwa przećwiczyć swoją rolę – odpowiedział.
Roland westchnął, uwolnił rękę i wyjął z tylnej kieszeni wielokrotnie składany kawałek papieru.
– Wiesz co – rzekł – nie ułatwiasz ludziom życia.
– Rebecco!
Rebecca zatrzymała się. Ręka, którą dotykała drzwi kuche
– Złożyłaś ładnie foremki?
– Tak, Leno.
– Zabrałaś swój uniform do prania?
Rebecca przygryzła wargę, lecz trwała nieruchomo, gotowa do wyjścia. Uniform pracownika kuchni leżał złożony – choć nie tak zgrabnie jak w i
– Tak, Leno.
– Zabrałaś słodkie bułeczki na weekend?
– Tak, Leno. – Pieczywo zostało upchnięte na wierzchu zabrudzonego uniformu. Rebecca czekała niecierpliwie na kolejny punkt litanii.
– Tylko nie zapomnij jeść, kiedy będziesz w domu.
Rebecca pokiwała głową, bo to również należało do rytuału.
– Będę pamiętała, Leno.
Jeszcze coś.
Nie usłyszała jej.
Rebecca czekała, niezdolna do ruchu, dopóki ostatnie słowa nie zostaną wypowiedziane. Nie mogła się odwrócić, żeby zobaczyć, dlaczego nie padły. Usłyszała dziwne sapanie, drapanie o linoleum i głos, który znała, choć nie wiedziała skąd.
– Ostrzegano panią, pani Pementel, że papierosy panią zabiją. – Adept Mroku spoglądał na kierowniczkę stołówki, która wiła się u jego stóp, jedną ręką chwytając się za pierś, a drugą skrobiąc w podłogę. – Zdecydowanie duży odsetek palących kobiet po pięćdziesiątce choruje na serce. Co? – Nachylił się lekko nad kobietą, która siniejącymi wargami szeptała bezgłośne słowa. – Pomocy? Ależ ja już pani pomogłem. Bez mojej pomocy z pewnością żyłaby pani jeszcze dobę. – Uśmiechnął się sympatycznie. – A świat za dobę nie spodobałby się pani.