Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 5 из 59

Wracając pośpiesznie, zastanawiała się, dlaczego wieczór stał się taki cichy i czemu kiepsko oświetlona ulica nagle wypełniła się nieznajomymi cieniami.

– Mortimerze? – zawołała pod drzewem, wiedząc, że odpowie bez względu na to, czy odgadła jego imię.

Kropla deszczu skapnęła jej na policzek.

Ciepłego deszczu.

Dotknęła jej ręką i zobaczyła czerwień.

Następna kropla pomarszczyła papierową torbę, w której było mleko.

Krew.

Rebecca rozpoznała krew. Krwawiła raz w miesiącu. Daru powiedziała jej, że o każdej i

Jednak jej przyjaciel broczył krwią, a krwotok oznacza coś niedobrego.

Zasady są po to, żeby je łamać, jak często powiadała pani Ruth.

Rebecca postawiła mleko na ziemi i podskoczyła do najniższej gałęzi kasztanowca. Kora oderwała się pod jej rękami, więc chwyciła gałąź mocniej – ludzie zawsze byli zaskoczeni jej siłą – i wciągnęła się na górę, zrzucając sandały wymachami nóg. Mężczyźni w pomarańczowych kamizelkach próbowali wiosną ściąć tę gałąź, lecz Rebecca tak długo z nimi rozmawiała, aż zapomnieli, po co przyszli, i nigdy już więcej nie wrócili. Nie pochwalała ścinania drzew hałaśliwymi maszynami.

Wspinała się coraz wyżej w kierunku ulubionej gałęzi człowieczka. Zmierzch i poruszające się liście utrudniały widoczność, tworząc nieoczekiwane cienie. Kiedy dotknęła dłonią mokrego i lepkiego miejsca, wiedziała, że jest blisko. Ujrzała parę zwisających butów, których zadarte noski przestały sprawiać wrażenie zuchwałych, gdy krew skapnęła najpierw z jednego, a później z drugiego.

Mały człowieczek tkwił między dwoma konarami i pniem drzewa. Oczy miał zamknięte, czapkę przekrzywioną, z piersi sterczał mu czarny nóż.

Rebecca ostrożnie podniosła ra

Kiedy dotarła do ostatniej gałęzi, usiadła, objęła ra

Natychmiast gdy weszła do środka, udała się do wnęki sypialnej i położyła ludzika na małżeńskim łożu. Mała klatka piersiowa, w której tkwił nóż, nadal podnosiła się i opadała, to też Rebecca wiedziała, że człowieczek żyje, lecz nie miała pojęcia, co robić. Czy powi

– Pomyśli, że znów mi się pogorszyło – powiedziała Rebecca do nieprzytomnego człowieczka. – Tak jak wtedy, gdy pierwszy raz poinformowałam ją o tobie. – Chodziła w tę i z powrotem, obgryzając paznokcie lewej dłoni. Potrzebny był jej ktoś mądry, lecz taki, który nie odmówi Ujrzenia. Ktoś, kto będzie wiedział, co zrobić.

Roland.

Tak naprawdę nigdy nie powiedział, że Widzi. W ogóle rzadko odzywał się do niej, lecz przemawiał swą muzyką, która potwierdzała, iż Roland może pomóc. On jest bystry. Będzie wiedział, co zrobić.

Usiadła na brzegu łóżka, włożyła buty do biegania, odwróciła się i poklepała ludzika po kolanie.

– Nie martw się – rzekła. – Idę po pomoc.

Złapawszy sweter, wyszła na korytarz i zatrzymała się. Czy pozostawiony zupełnie sam człowieczek będzie tu bezpieczny?

– Tom?

Wielki szary kocur spacerujący z dostojeństwem i godnością po korytarzu stanął i odwrócił się do niej.

– Skrzat, który mieszka na drzewie, został ra

– Możesz zostać przy nim? Idę po pomoc.

Kot nie reagował i oglądał swą przednią łapkę. Rebecca dygotała z niecierpliwości, lecz wiedziała, że próba poganiania go nie ma sensu. Wreszcie Tom wstał i podszedł, by otrzeć się o jej nogi, szturchając łebkiem w zagłębienia pod kolanami.





– Dziękuję.- Otworzyła drzwi. Kot wszedł do środka, szybko zabierając ogon, gdy drzwi zamknęły się za nim.

Po drodze do schodów zaczęła biec.

Roland przyglądał się posępnie garści pieniędzy w otwartym futerale gitary. To nie był dobry wieczór. Prawdę mówiąc, żałosny – jak na sobotę na skrzyżowaniu Yonge i Queen. Wiatr zdmuchnął jeden z nielicznych banknotów i Roland rzucił się go łapać. Jego wuj okazywał znaczną wyrozumiałość w kwestii czekania na zapłatę za pokój w suterenie, ale stanowczo odmówił karmienia go. Dwudziestoośmioletni mężczyzna, jak powtarzał, powinien mieć prawdziwą pracę.

Z metra wyszła nastolatka w bardzo obcisłych jasnobłękitnych szortach. Pełen podziwu Roland obserwował, jak dziewczyna mija go i staje, żeby zaczekać na światło.

Od czasu do czasu miewał prawdziwą pracę, lecz zawsze wracał do muzyki, a ta zawsze sprowadzała go na ulicę, gdzie mógł grać to, na co miał ochotę. Niekiedy zapełniał luki, gdy miejscowe zespoły w ostatniej chwili potrzebowały gitarzysty. Tego wieczora miał mieć zastępstwo, jednakże po południu zadzwonili do niego, że perkusista i grający na klawiszach złapali tego samego wirusa co facet, którego miał zastąpić, i występ został odwołany. Spojrzał na zegarek. Ósma czterdzieści pięć. Za piętnaście minut zamkną Simpsonsa i Eaton Centrę, a wtedy interesy na ulicy mogą się ożywić.

Z głębi biegnącego pod Queen Street przejścia, które łączyło Simpsons z Centrę i stacją metra, doszły Rolanda dźwięki czegoś, w czym rozpoznawał – jak mu się zdawało – piosenkę Beatlesów. Autorzy prawdopodobnie by jej nie poznali, lecz w ciągu sześciu dni, odkąd ten facet stał na dole, Roland zdążył się przyzwyczaić do jego osobliwych interpretacji. Śpiewający w metrze zarabiali więcej, ale musieli płacić sto dolców rocznie miejskiemu przedsiębiorstwu komunikacji za licencję i przenosić się ze stacji na stację zgodnie z rozkładem wydawanym przez główny urząd. Roland nawet nie chciał brać tego pod uwagę; jego zdaniem wydawanie zezwoleń na granie na ulicy było czymś nieprzyzwoitym.

Znów spojrzał na zegarek. Ósma czterdzieści siedem. Czas leci. Przyjrzał się nielicznym ludziom na ulicy i z haseł na ich podkoszulkach – prawo do zbrojenia niedźwiedzi? [W oryginale the right to arm bears, prawo do zbrojenia niedźwiedzi. Jest to oczywisty żart z amerykańskiego prawa do noszenia broni, the right to bear arms.] – wywnioskował, że są to Amerykanie. Pewnie z Buffalo albo Rochester. Czasami odnosiło się wrażenie, że połowa górnego stanu Nowy Jork przyjeżdża na weekend do Toronto. Westchnął i podrzucił w myślach monetę. Wypadło na Johna Denvera, więc rozpoczął Rocky Mountain High. To tyle w kwestii artystycznej uczciwości.

Przy drugiej zwrotce satysfakcjonujący brzęk nowych monet dolarowych, które sypały się do pokrowca, polepszył mu humor, toteż kiedy zauważył Rebeccę, zdołał uśmiechnąć się do niej. Ta część jego umysłu, która nie była zajęta wędrówką do domu tam, gdzie nigdy jeszcze nie był, zastanawiała się, co dziewczyna drobi na ulicy tak późno. Zazwyczaj widywał ją wczesnym popołudniem, kiedy podczas przerw na lunch słuchała jego grania, lecz nigdy w czasie weekendów. Przypuszczał, że nie wolno jej było wychodzić o tej godzinie, ale nie zakładał tego z góry. Nauczył się już, iż w przypadku Rebeki niewiele można było zakładać z góry.

– Nie jestem niedorozwinięta – oświadczyła pierwszego popołudnia, odpowiadając na jego protekcjonalny ton i manierę. – Jestem umysłowo niepełnosprawna. – Długie słowa wymawiała powoli, ale doskonale.

– Tak? – odrzekł. – A kto ci tak powiedział?

– Daru, moja opiekunka społeczna. Ale bardziej podoba mi się to, co mówi pani Ruth.

– A cóż takiego?

– Że jestem nieskomplikowana.

– A czy wiesz, co to znaczy?

– Tak. To oznacza, że w odróżnieniu od większości ludzi brakuje mi piątej klepki.

– Och. – Żadna i

Uśmiechnęła się do niego szeroko.

– A to oznacza, że jestem solidniejsza niż większość ludzi.

Najzabawniejszy w tym wszystkim jest fakt, pomyślał Roland, że o ile Rebecca była niewątpliwie opóźniona umysłowo, o tyle pod wieloma względami rzeczywiście była solidniejsza od większości ludzi. Wiedziała, kim i czym jest. Co daje jej nade mną przewagę dwóch do jednego, dodał z parsknięciem w duchu. Czasami ni z gruszki, ni z pietruszki potrafiła mówić niesamowite rzeczy, które miały ogromny sens. Z pewnym zaskoczeniem stwierdził, że rozmowa z nią sprawia mu przyjemność, i z utęsknieniem oczekiwał, kiedy zobaczy jej uśmiech wśród ponurych i skwaszonych min w porze na lunch.

Zbliżając się do ostatniego refrenu, Roland zauważył, że Rebecca stale wznosi się na palce i opada, tak jak to czyniła, gdy miała mu coś ważnego do powiedzenia. Ostatnią ważną rzeczą był obrzydliwy pomarańczowy sweter, którym teraz była obwiązana w pasie. (Kupiłam go sobie w Goodwill za jedyne dwa dolary.) Jego zdaniem przepłaciła, lecz tak była dumna ze swego zakupu, że nic nie mógł powiedzieć. Tego wieczora na tle dżinsów i fioletowego podkoszulka bez rękawów sweter wyglądał jeszcze gorzej niż zwykle.

Roland skończył piosenkę i podziękował uśmiechem ubranemu w krzykliwą hawajską koszulę czterdziestokilkuletniemu mężczyźnie, który wrzucił mu garść drobnych do futerału.

– Co u ciebie słychać, dziecino? – zwrócił się do Rebeki.

Rebecca przestała podskakiwać i podeszła do niego.

– Musisz mi pomóc, Rolandzie. Zaniosłam go do mojego łóżka, ale nie wiem, co mam teraz zrobić ani jak powstrzymać krwawienie.

– Co takiego?

Zaskoczona dziewczyna odsunęła się o krok. Wokół było zbyt wiele sztucznych rzeczy, zbyt wiele samochodów, zbyt wielu ludzi. Czuła, jak wszystkie te rzeczy na nią napierają. Czuła, jak świat zewnętrzny ją nadgryza, lecz wiedziała, że nie może udać się do spokojnego, wewnętrznego miejsca, jeśli chce uratować przyjaciela. Podeszła i złapała Rolanda za ramię.