Страница 4 из 59
Rozdział pierwszy
– Rebecco!
Rebecca zatrzymała się z dłonią na drzwiach kuche
– Złożyłaś ładnie foremki?
– Tak, Leno.
– Zabrałaś swój uniform do prania?
Rebecca uśmiechnęła się, lecz trwała nieruchomo, gotowa do wyjścia. Strój pracownika kuchni leżał porządnie złożony na dnie jej jaskrawoczerwonej torby.
– Tak, Leno.
– Zabrałaś słodkie bułeczki na weekend?
– Tak, Leno. – Stara
– Tylko nie zapomnij jeść, kiedy będziesz w domu.
Rebecca pokiwała głową z takim zapałem, że zatańczyły jej brązowe włosy.
– Będę pamiętała, Leno. – Oto jeszcze jeden punkt litanii.
– Do zobaczenia w poniedziałek, kotku.
– Do poniedziałku, Leno. – Uwolniona wreszcie Rebecca otworzyła drzwi, wyszła na zewnątrz i pobiegła po schodach na górę.
Lena odprowadziła ją wzrokiem, odwróciła się i weszła do swego gabinetu.
– I tak jest w każdy piątek, pani Pementel?
– W każdy piątek – potwierdziła Lena, z westchnieniem zasiadając na krześle. – Prawie już od roku.
– Jestem zaskoczony, że wolno jej tak chodzić bez nadzoru. – Jej gość pokręcił głową.
Lena parsknęła i pogrzebała w biurku, szukając papierosów.
– Och, nic jej nie grozi. Pan Bóg czuwa nad tymi, którzy do Niego należą. Przeklęta zapalniczka. – Potrząsnęła nią, uderzyła o biurko i została nagrodzona wątłym płomykiem.
– Wiem, o czym pan myśli – powiedziała, wciągając dym. – Jednak ona wykonuje swą pracę lepiej niż co niektóre znacznie bystrzejsze osoby. Nie zaoszczędzi pan pieniędzy podatników, pozbywając się jej.
Mężczyzna z księgowości zmarszczył czoło.
– Prawdę mówiąc, zastanawiałem się, jak można nie zaprzestać palenia, wiedząc o jego szkodliwości. To panią zabije.
– Cóż, to mój wybór, prawda? No dobra. – Oparła łokcie o blat biurka i powoli wypuściła powietrze przez nos, wskazując jarzącym się końcem papierosa na jego zamkniętą aktówkę. – Zabierajmy się do roboty…
– Szmaragdy wycina się z serca lata.
Niechlujny młodzieniec, który zbliżał się z zamiarem wyżebrania kilku dolarów, zawahał się.
– A szafiry spadają z nieba tuż przed zapadnięciem zmroku. – Rebecca odsunęła czoło od wystawy lombardu i odwróciła się, by posłać mu uśmiech. – Znam nazwy wszystkich klejnotów – oświadczyła z dumą. – I w domu robię własne diamenty w lodówce.
Na widok jej uśmiechu młody człowiek spuścił głowę. Miał dość własnych spraw i nie potrzebował wariatki. Poszedł dalej, wciskając głęboko dłonie w podarte kieszenie dżinsowej kurtki.
Rebecca wzruszyła ramionami i wróciła do przyglądania się tacy z pierścionkami. Uwielbiała ładne przedmioty i każdego popołudnia w drodze do domu z biurowca, w którym pracowała, zatrzymywała się dłużej przed wystawami sklepowymi.
Za jej plecami dzwony katedry Świętego Jakuba wybiły kolejną godzinę.
– Czas już iść – powiedziała Rebecca do swego odbicia w szybie wystawowej i powitała uśmiechem jego kiwnięcie głową na zgodę. W drodze na północ Święty Jakub przekazał ją Świętemu Michałowi. Kiedy pierwszy raz usłyszała dzwony, przeraziły ją, podobnie jak katedry, lecz teraz była z nimi zaprzyjaźniona. To znaczy z dzwonami, nie z katedrami. Jej zdaniem takie ogromne, imponujące gmachy, poważne i posępne, nie mogły się z nikim przyjaźnić. Przeważnie wprawiały ją w smutny nastrój.
Rebecca śpieszyła wschodnią stroną Church Street, dokładając starań, by nie widzieć ani nie słyszeć tłumu przechodniów i ruchu ulicznego. Pani Ruth nauczyła ją wchodzić w siebie – tam gdzie panuje spokój – aby wszystkie drobne kawałki fruwające dookoła nie rozbiły jej też na drobne kawałki. Żałowała, że przez gumowe podeszwy sandałów nie czuje nic prócz chodnika.
Kiedy czekała na zmianę świateł na Dundas Street, jej wzrok przyciągnął czarny strzępek furkoczący na parapecie drugiego piętra gmachu Searsa.
– Nie! Ostrożnie, czekaj! – wrzasnęła, kalecząc słowa z podniecenia.
Większość ludzi na skrzyżowaniu nie zwróciła uwagi na dziewczynę. Kilku podniosło głowy i spojrzało tam gdzie ona, lecz zobaczywszy jedynie coś, co przypominało kawałek łopoczącej na wietrze kalki maszynowej, przestało wykazywać zainteresowanie. Jedna czy dwie osoby popukały się znacząco w głowę.
Kiedy światła się zmieniły, Rebecca skoczyła do przodu, nie zważając na klakson czerwonego samochodu o niskim podwoziu, który korzystał z żółtego światła.
– Nie!
Za późno. Czarny strzępek zeskoczył z parapetu, obrócił się raz w powietrzu, stał się bardzo małą wiewiórką i spadł na ziemię, ledwo zdążywszy zebrać łapki pod siebie. Znieruchomiał na sekundę i pomknął w stronę krawężnika. Obok z hukiem przejechała ciężarówka. Wiewiórka wywróciła koziołka i pobiegła z powrotem w stronę budynku, cudem uniknęła nadepnięcia i znów pobiegła ku krawężnikowi. W każdym ruchu zwierzątka widać było ślepą panikę. Starało się wspiąć na słup elektryczny, lecz jego pazurki ślizgały się po gładkim betonie.
– Hej! – Rebecca uklękła i wyciągnęła rękę.
Wiewiórka, która kuliła się u stóp słupa, powąchała podsunięte palce.
– Wszystko w porządku. – Rebecca skrzywiła się, gdy mały gryzoń przebiegł po jej nagim ramieniu, przeszedł przez włosy i przycupnął z drżeniem na czubku głowy. – Niemądre maleństwo – powiedziała, głaszcząc wiewiórkę po grzbiecie jednym palcem. Drżenie ustało, lecz wciąż wyczuwała dłonią bicie serca zwierzątka. Nie przestając go uspokajać, dziewczyna wstała i powoli wróciła do skrzyżowania. Ponieważ wiewiórka była zbyt młoda, żeby mogła sama trafić do domu, Rebecca będzie musiała znaleźć jej schronienie, a najbliższym zacisznym miejscem był skwer Ryersona.
Było to jedno z ulubionych miejsc Rebeki. Otoczony zewsząd przez Kerr Hall placyk był cichy i zielony; prywatny mały park pośrodku miasta. Bardzo niewielu ludzi poza studentami Ryersona wiedziało o jego istnieniu, co według Rebeki było najsłuszniejszym rozwiązaniem. Ona znała wszystkie zielone miejsca, w których coś rosło. Tego popołudnia skwer był opustoszały, bo zajęcia nie odbywały się latem.
Rebecca wyciągnęła rękę i posadziła wiewiórkę na najniższej gałęzi klonu. Zwierzątko zatrzymało się z uniesioną przednią łapką i jednym susem znikło z oczu.
– Nie ma za co – odpowiedziała, klepnęła klon po przyjacielsku i ruszyła w dalszą drogę do domu.
Olbrzymi kasztanowiec zdominował niewielką przestrzeń pomiędzy chodnikiem i blokiem Rebeki, wznosząc się ponad trzema kondygnacjami z czerwonej cegły. Często zastanawiała się, czy do mieszkań od frontu dociera słońce; przypuszczała, że wrażenie zamieszkiwania na drzewie wynagradza jego ewentualny brak. Stanąwszy na ścieżce, zadarła głowę i szukała wśród listowia jedynego stałego lokatora drzewa.
Dostrzegła go wreszcie. Siedział wysoko na mocnej gałęzi, machał nogami i pochylał głowę nad jakąś trzymaną w rękach pracą, której, jak zwykle, nie potrafiła rozpoznać. Jedyną widoczną częścią jego twarzy były krzaczaste, rude brwi sterczące spod jaskrawoczerwonej czapeczki.
– Dobry wieczór, Ortenie.
– Jaki tam wieczór, jeszcze popołudnie. I nie nazywam się Orten.
Rebecca westchnęła i skreśliła kolejne imię z pamięciowej listy. Rumpelstilzchen było pierwszym, jakie wypróbowała, lecz mały człowieczek wybuchnął tak gromkim śmiechem, że musiał przytrzymać się gałęzi.
– Och, witaj, Becco. – Przez frontowe drzwi wyszła Duża Blondyna Z Głębi Korytarza. Jej uda w poliestrowych spodniach ocierały się o siebie. Rebecca westchnęła. Nikt nie nazywał jej Becca, lecz nie umiała nakłonić Dużej Blondyny Z Głębi Korytarza, żeby przestała tak mówić.
– Nazywam się Rebecca.
– To prawda, kochanie, i mieszkasz tu na Carlton Street 55. – Kobieta mówiła podniesionym głosem, wyraźnie wymawiając każde słowo. Był to słowny odpowiednik pogłaskania po głowie. – Z kim rozmawiałaś?
– Z Normanem – oświadczyła Rebecca, wskazując na drzewo.
– Akurat – parsknął ludzik.
Duża Blondyna Z Głębi Korytarza zacisnęła wargi w kolorze fuksji.
– Jakie to miłe, nadałaś ptaszkom imiona. Nie mam pojęcia, jak ty je potrafisz odróżnić.
– Nie rozmawiam z ptakami – zaprotestowała Rebecca. – Ptaki nigdy nie słuchają.
Podobnie jak Duża Blondyna Z Głębi Korytarza.
– Wychodzę teraz, Becco, ale gdybyś później czegoś potrzebowała, nie wahaj się przyjść do mnie. – Przecisnęła się obok dziewczyny, promieniejąc z radości, że ma okazję pokazać, jaką jest dobrą sąsiadką. Ta Becca może ma nie po kolei w głowie, często powtarzała swej siostrze, ale ma o wiele lepsze maniery niż większość młodych ludzi. Czy ty wiesz, że ona nigdy nie odrywa ode mnie oczu, gdy mówię?
Już prawie od roku Rebecca starała się dociec, czy białe zęby pomiędzy grubo umalowanymi wargami kobiety są prawdziwe. Nadal nie mogła się o tym przekonać, bo stale ją rozpraszała głośność jej słów.
– Może ona myśli, że ja nie słyszę? – spytała raz człowieczka.
Odpowiedział typowo:
– Może ona nie myśli.
Rebecca wyłowiła klucze z kieszeni – zawsze je chowała do prawej przedniej kieszeni dżinsów, żeby wiedzieć, gdzie są – i włożyła do zamka. Nagle przyszło jej na myśl nowe imię, więc zostawiła wiszące klucze i wróciła do drzewa.
– Percy? – spytała.
– Chciałabyś – padła odpowiedź.
Wzruszyła ramionami z rezygnacją i weszła do środka.
W piątek wieczorem robiła pranie i jadła zupę jarzynową z wołowiną na kolację, tak jak powi