Страница 56 из 64
– …nych szans! – zaskrzeczało w głośniku radia. – Wiem, że mnie słyszysz. Dajemy ci dziesięć sekund na zejście na parking. Inaczej zostaniesz zestrzelony.
Pewnie, co za problem. Niemal czuł na plecach wszystkie te lufy, które w tej chwili kierowały się w jego stronę.
– Spokojnie – rzucił, włączając radio. – Mam tutaj kupę ładunków wybuchowych. Nie radzę strzelać. Ze mnie zrobi proszek, ale was też poszczerbi.
Otaczające go flajtery odskoczyły, niemal jednocześnie, o kilkanaście metrów.
– Nie strzelajcie – powtórzył. – Schodzę do lądowania. Poddaję się. W porządku.
– Równo i spokojnie, na środku parkingu – oznajmił głośnik. – Twoi kumple zostali zestrzeleni, Hornen. Nie masz najmniejszych szans. Od początku nie miałeś.
– Dobra – wysyczał przez zęby. – Może byś się przynajmniej przedstawił, facet? Bo mnie, jak słyszę, znasz?
Mówiąc to, obejrzał się przez ramię. Zdawało mu się, że dostrzegł w oddali, na skraju miasta, cienki słupek smolistoczarnego dymu. Do rychłego zobaczenia, Sayen. Chyba za wcześnie, czy to już tyle czasu? Sukinsyny, może przypieprzyli po prostu z udarowca, ot, tak, na wszelki wypadek?
– Gadać będziemy, jak wyjdziesz z flajtera. Wolno, z rękami do góry.
Dwadzieścia minut. Może Kensicz już zdążył? Nie, nie da rady. Skąd tu wykręcić jeszcze te pięć minut, tylko tyle? Pośpiesz się, gówniarzu.
Stęknięcie amortyzatorów. Dookoła czysto, dopiero dalej, zza pancerzy wozów wystawione groźnie lufy miotaczy. Ciemne sylwetki w owadzich pancerzach. Zabrać ze sobą choć kilku…
– Wyłaź, prędzej. Mamy cię na celowniku.
– No to, kurwa, strzelajcie. Będzie dziura w ziemi na pięćdziesiąt metrów.
Powoli zaczął otwierać drzwi. W uszy uderzył go potworny ryk wiszących nad nim flajterów, aż musiał otworzyć usta. Jeszcze kilka minut… zatrzasnął drzwi gwałtownie.
– Posłuchaj, ty tam – powiedział, naciskając przycisk łączności. – Jakie ja mam właściwie gwarancje, że jak wysiądę nie rąbniecie do mnie jak do Sayena? Może lepiej, żebym się sam wysadził? Przynajmniej będzie zdrowy fajerwerk. Tu jest naprawdę ładna bomba. Miała wybuchnąć tam, w środku, ale i tu narobi wam kłopotu. Może się jakoś dogadamy?
Mówił szybko, wymyślając argumenty na poczekaniu. Jeszcze tych kilka minut. Tylko kilka minut. Był spokojny. Przeraźliwie spokojny, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Przez moment jego palce błądziły po klawiaturze wspomagania, zanim krótki modulowany brzęczyk nie zasygnalizował przyjęcia programu. Oparł się o zagłówek fotela, opierając obie dłonie na dźwigniach sterowania. Starczyło tylko ściągnąć lewą rękę ku sobie. Jeszcze nie teraz. Utarguje te dziesięć, może nawet piętnaście minut, zanim zbiorą na parkingu odpowiedni sprzęt. Pewnie będą mu chcieli zasunąć jakąś pigułę z obezwładniaczem, jak przed czterema laty. Ale teraz jest już mądrzejszy. Wie, że muszą najpierw rozstawić wokół niego w pierścień co najmniej trzy emitery. Jeżeli mają je pod ręką, szlag. Ale może nie byli przygotowani i zajmie im to parę chwil.
– Chcę rozmawiać z kimś, kto mi może zagwarantować, że nie rozwalicie mnie, jak wyjdę. I że poddanie zostanie mi policzone jako okoliczność łagodząca.
– Ja ci to mogę zagwarantować. Śmiech Hornena nie zabrzmiał zbyt szczerze, ale niewiele mu na tym zależało.
– Nie ma głupich. Chcę rozmawiać co najmniej z docentem Arpanu. I chcę go mieć na wizji.
– Zastanów się, Hornen. Chyba zwariowałeś. Myślisz, że będziemy dla ciebie ściągać docenta?
– Jak wolicie. Chwila ciszy.
– Dobrze. Poczekaj. Zobaczymy, co się da zrobić.
Milczeli, ale nie przerywali połączenia. Musieli teraz zdrowo pluć sobie w brodę, że pozwolili mu się tak zbliżyć do Instytutu. Sam tego nie rozumiał. Ale dobrze, ostatecznie lepiej dla niego. Czekał. Od czasu do czasu odpowiadał coś do mikrofonu, zwlekał, kręcił. Zaciskał prawą dłoń na dźwigni startu. Był spokojny jak nigdy, przygotowany. Myślał o Ronię. Strasznie mu się chciało myśleć właśnie o niej. Szkoda, że już nic z tego nie wyjdzie. A potem, chyba po całych latach czekania, kiedy już otaczający go pierścień zacisnął się i znieruchomiał, gwałtownie ściągnął dźwignię do siebie. To było wszystko.
Przelazł jakoś w końcu przez te filtry, szlag by ich skurwysynów. Pobudowali sobie ten cały kram jak na wojnę. Przez chwilę tarł oczy i pluł drobnymi ziarnkami czegoś, co wypełniało pochłaniacze. Maska i tak była do bani, ziarna dostały mu się do ust. Niechcący rozgryzł jedno i teraz paliło go w gardle jak sto sukinsynów. Całe szczęście, że te cztery warstwy białych granulek, rozdzielone półprzepuszczalnymi membranami, zatrzymywać miały jakieś tam świństwa, a nie desperata z plazmowym nożem w łapie.
Wyprostował się – tu, w awaryjnym kolektorze miał trochę miejsca. Przez główny byłoby krócej, ale tam nawiew szedł non stop, urwałoby mu chyba łeb. Otrzepał się z grubsza. Spodnie w strzępach, włosy, ręce i nogi wytytłane w tym syfie. Dalej powi
Wyciszył namiar do zera, na wszelki wypadek. W razie czego zawsze mógł popatrzeć na skalę. Zresztą tutaj, za drugim filtrem, plątanina stawała się bardziej przejrzysta, a może po prostu lepiej ją zapamiętał z symulatora. Bez trudu znalazł właściwe odgałęzienie. Po kilkudziesięciu krokach, schylając się z każdym coraz bardziej, musiał klęknąć i poruszać się na czworakach. Od czasu do czasu mijał schodzące w dół i w lewo kratki wywietrzników – z niektórych sączyła się delikatna poświata. Sunął po chropawej, starej blasze, uważając, żeby nie hałasować. W ciszy zdawało mu się, że jego tętno rozbrzmiewa po całym szybie echem gigantycznego kafara. W dodatku potwornie wierciło go w nosie. Jasna cholera, dlaczego nie włożyłeś tej maski od razu, cymbale! W desperacji zsunął maskę na policzek i chwycił się za nos. Mało go sobie nie urwał, zaciskając aż do potwornego bólu. Pomogło, tylko oczy zaszły łzami.
Nie liczył kroków ani uderzeń serca, znajdował się już w środku, może jakieś parę metrów powyżej poziomu ziemi – chociaż poziom ziemi był w tereańskich miastach pojęciem dość względnym. Oni tam, na zewnątrz, na pewno zaczęli. Szybciej, zasrany poeto, szybciej… Stuknął lekko głową w zamykającą tunel przegrodę. Upewnił się jeszcze, spoglądając przez chwilę na fosforyzujący wyświetlacz trasera.
Znowu blask noża, oślepiający aż do bólu przywykłe do mroku oczy. Wytopił przejście już w trzech czwartych, kiedy gwałtowny świst drącego się na postrzępionej grodzi wichru przypomniał mu o przylgach. Baran. Skleroza cholerna, cymbał! Założył przylgę na prawą rękę, dopiął pasek i zacisnął palce na rękojeści, szukając włącznika magnesu. Jest. Przybiło mu łapę do grodzi, aż łoskot poszedł. Ostrożnie, palancie. Lewą ręką dokończył wycinanie przegrody, po czym ostrożnie przeniósł postrzępiony płat grubej blachy za siebie i ułożył na płask, żeby znowu nie narobić hałasu. Wystawił rękę – dęło jak cholera. Teraz, zdaje się, będzie tak już do końca. To nic – do sztolni jeszcze parę metrów.
Ściągnął buty i skarpety, żeby założyć przylgi do nogi. Dłuższą chwilę mocował się z nimi, sprawdził jeszcze, czy duży palec trafia na włącznik magnesu – trafiał, dobra, teraz łapy.
Wczołgał się w porywisty nurt zimnego jak lód powietrza i przepełzł jeszcze tych kilka metrów do ostatniej kratki, oddzielającej go od sztolni. Musiał trzymać się na magnesach, inaczej przecisnęłoby go przez nią w plasterkach. Nóż, cztery cięcia, ponowne założenie przylgi na prawą rękę – parę sekund. Swołocka kratka wyśliznęła mu się z ręki i poleciała gdzieś w dół, w czeluść szybu. Nie usłyszał odgłosu upadku – może za daleko, a może po prostu pęd powietrza, urywający mu uszy, zagłuszał wszystko.
Dobra, Kensicz, tu się zaczyna gimnastyka. Żeby sięgnąć uzbrojonymi w magnesy dłońmi przeciwległej ściany musiał wychylić się niemal do pół uda. Poleciałby w dół, gdyby nie ściągnęły go przylgi, ale i tak rozpięło go jak pająka nad bezde
Dyszał ciężko, pot zalewał mu oczy, rzeźbiąc głębokie bruzdy w pokrywającej twarz pyłowej skorupie. Duszno, cholera, zrzucić tę pieprzoną maskę… trudno, znowu zapomniał. Obrócił się bokiem do dziury, przez którą wpełzł do szybu. Tak było łatwiej – szyb miał przekrój prostokąta, jakieś metr dwadzieścia na sześćdziesiąt centymetrów. Podciągnął nogi wyżej, przylegając plecami do zimnej blachy. Dyszał. Zaraz płuca wyrzyga. Jeszcze ten wiatr prosto w dupę, zadzierający kurtkę na głowę, tak silny, że niemal można by na nim usiąść, Dobrze. Na spocone ciało pewnie niezbyt zdrowy, ale pomoże przy wchodzeniu. Kurwa mać, Boże święty, ze trzydzieści metrów. Ostatnia prosta. Serce wali jak zwariowane.
Spokojnie. Wszystko idzie dobrze. Czuł, jak mu włosy siwieją. Przepraszam, chłopcy, wysapię się przez chwilę. Muszę tu odrobinę ochłonąć, bo spuchnę przy wchodzeniu. Boże, żeby to już. Boże, pomóż, kurwa, pomóż, błagam cię, ja cię nigdy nie proszę o nic. Przymknął oczy.
Ruszył jednak wcześniej, gdy tylko oddech wyrównał mu się jako tako. Szybko chwycił odpowiedni rytm – lewa ręka, wyłączyć, w górę, włączyć, prawa, wyłączyć, w górę, włączyć, lewa noga, prawa noga ręka noga ręka noga włączyć wyłączyć – drapał się jak prusak po ścianie kuche