Страница 55 из 64
Powstrzymał się przed wyrwaniem prosto w górę. Dławiąc ciąg do minimum, wpadł pod najbliższą estakadę, jakby chciał przycisnąć się dachem do jej betonowego brzucha. Po bokach migały mu tylko parami potężne wsporniki.
Zwrócił pewnie w ten sposób ich uwagę na siebie. Pierwsze prawo każdego gliny – jeśli coś ucieka nie kombinuj, tylko łap. Dobrze. O to właśnie chodziło, żeby zwrócić uwagę na siebie, odciągnąć ich od Kensicza.
W centrum ochrony, ulokowanym w jednym z pokojów na dwunastym piętrze Instytutu w Arpanie, panował błogi spokój. Część sprzętu już poodłączano od zasilania, pozwijano przewody i przystawki, przygotowując się do odlotu. Delt Har siedział w fotelu, z nogami zarzuconymi na jeden z terminali i czytał najnowszy numer biuletynu, popijając od czasu do czasu z plastikowego kubka. Chwilowo został sam. Pierwszy odpowiedzialny wyskoczył gdzieś na chwilę, a kapitan gwardii rajcował z kimś pod drzwiami. W pokoju panowała cisza. Oba głośniki – ten nastawiony na ochroniarzy i ten, w którym odzywali się czasem gwardziści z pierścienia zewnętrznego, milczały. Ile razy można powtarzać w regulaminowych, pięciominutowych odstępach, że nic się nie dzieje? Jak coś się stanie, to powiedzą. Delt nie był formalistą.
Miał właśnie, po raz kolejny od początku swojego dyżuru ziewnąć i przeciągnąć się w fotelu, kiedy lewy głośnik zatrzeszczał nagle i odezwał się:
– Cztery siedem do centrali.
Uniósł leniwie górną część ciała, opierając się rękami o niski stół, na którym rozstawiono aparaturę.
– Drugi odpowiedzialny – powiedział.
– Łapiemy od kilku sekund sygnał, pobieżna charakterystyka fali zgodna z jedynką.
„Jedynka” – znaczyło: pierwsza z charakterystyk figurujących w rejestrze poszukiwanych.
To była jeszcze rutyna. Fala ogólna i słowa: „drugi odpowiedzialny do wszystkich szperaczy – nasłuch na fali pierwszej”.
Dwie sekundy potem zaczęły się potwierdzenia wraz z parametrami, i chwilę potem – informacja o wygaszeniu fali. Ale to wystarczyło.
– Trzy osiem, potwierdzam namiar. Echo dwa dwa cztery koma siedem trzy.
– Dwa pięć, potwierdzam, kąt…
Kapitan gwardii najpierw wsadził do pokoju przez uchylone drzwi głowę, a słysząc meldunki i widząc, że Delt wystukuje coś na klawiaturze, podszedł do niego szybkim krokiem.
Wprowadzenie namiarów do komputera zajęło Deltowi kilka sekund.
– Namiar Sayena potwierdzony, kąt dwieście do dwieście czterdzieści – rzucił przez ramię. – Rusz swoich.
Kapitan bez zbędnych pytań poderwał kilka pancerek, każąc im spatrolować wskazany kierunek aż do granic miasta.
– Sygnał wygaszony.
– Odczyt? – spytał Delt. Wciąż jeszcze była to rutyna, ale już wzbierała w niej gorączka.
– Prawdopodobnie fragment połączenia amtexu. Raczej wiązka kierunkowa.
– Trzymać nasłuch. Przygotować się do zapisu.
Kilka uderzeń w klawisze, potem przeskok do drugiego pulpitu. Delt nawet nie zauważył, kiedy zdążył wstać z fotela. Podniósł do ust bransoletkę.
– Drugi odpowiedzialny Delt Har – powiedział, wystukawszy cyfry kodu. – Panie Darmot, zdaje się, że mamy w pobliżu Sayena Meta. Tak. Nie. Sprawdzę. Właśnie ogłaszam.
– Wrzuć makietę – powiedział przez ramię, wciskając przycisk alarmowy. Znudzona, włócząca się se
Delt w podnieceniu sięgnął po kubek i wysuszył go do dna. Znowu cisza, ale już nie cisza znudzona, tylko pełna napięcia.
– Fors 6, miasto czyste, podejrzanego ruchu brak – mówił tymczasem drugi głośnik. I chwilę potem: – Jakiś flajter stoi przy granicy miasta, tuż za blokadą.
– Sprawdzić – rzucił kapitan.
Znów cisza. W pół minuty po ogłoszeniu alarmu wparował do pokoju pierwszy odpowiedzialny. Stanął bezradnie za plecami Delta.
– Wrzuć makietę – powtórzył Delt. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że holoekran jest już spakowany. Znowu kilkanaście uderzeń w klawisze, żeby przerzucić szkic sytuacyjny na rezerwowy ekran. Szlag, rezerwowy też już odłączony i spakowany.
– Fors 8, tam stoi jakiś wóz z Instytutu. Podejść do nich?
Jaki znowu wóz, zdziwił się Delt.
– Numer – rzucił do kapitana.
– Fors 8, sprawdź numer.
Chwila ciszy, krótsza od poprzedniej.
– Nie oddaje sygnału. Prawdopodobnie wyłączony namiernik.
Pierwszy odpowiedzialny złapał wreszcie, o co chodzi. Bez słowa zaczął sprawdzać na drugim pulpicie rozlokowanie wozów Instytutu.
– Powtórz dane.
– Granice miasta, dwieście trzydzieści siedem, sektor siedem dziewięć.
– Tam nie ma prawa być naszego wozu!
– Zatrzymać go i… zaczął Delt, ale w tym momencie głośnik kapitana odezwał się znowu:
– On ucieka! Idę za nim!
Pierwszy odpowiedzialny i kapitan mówili coś jednocześnie. Delt znowu wskoczył na falę szperaczy.
– Nasłuch na fali dwa! – cholera, powinien o tym wcześniej pomyśleć.
Ułamek sekundy, nim głośnik zaczął wyrzucać potwierdzenia namiaru. Sygnał zwykły, stały, szybka zmiana kąta echa. Ledwie nadążył z wpalcowywaniem danych. Fors 5 meldował o nagłej eksplozji flajtera przy blokadzie. Prawdopodobnie widząc lądującą pancerkę, jego kierowca wystartował zbyt nisko i zahaczył o barierę energetyczną.
Główny ekran pokazywał już szkic sytuacyjny. Nałożenie nań siatki namiarów zajęło kilka chwil. Wskazania z pancerki i z nasłuchu pokrywały się dokładnie, sunąc krwistą plamą w kierunku centrum miasta.
– Wskoczył pod estakadę – ciągnął z głośnika gwardzista. – Wywija się. Zdjąć go?
– To Hornen – powiedział Delt.
– Nie strzelać – krzyknął pierwszy odpowiedzialny. – Jest polecenie brać żywcem.
– Nie strzelać, dopóki nie zacznie, otoczyć i zmusić do lądowania.
– Wszystkie patrole w powietrze!
– Cztery siedem do centrum, fala 2, echo jeden dziewięć siedem…
Czerwony punkt wyraźnie zataczał krąg wokół Instytutu. Cisza nie wracała już ani na sekundę. Pokój wypełniał się powoli, podłączano w pośpiechu kolejne pulpity, uruchamiano ekrany; głosy gwardzistów i szperaczy rozbrzmiewały już z kilkunastu głośników. Na podłogę leciały strzępy pudeł i piankowej wyściółki.
Delt podbiegł do radia pod oknem. Teraz już nie było ani śladu rutyny, sama gorączka.
– Blokować go. Nie strzelać – mówił, ustawiając prawą ręką pokrętło strojenia i podnosząc lewą mikrofon do ust. Jego głos ginął jednak w rozległym rozgardiaszu, jaki zapanował nagle w spokojnym i se
Po kilku minutach estakada zaczęła wspinać się w górę, a przed maską flajtera wyrósł nagle wielki, przegradzający drogę gmach centralnego biura projektów czwartej strefy. Wytrzymał jeszcze kilkanaście metrów i na pełnym ciągu wyskoczył na prawą stronę, zawijając ciasną pętlę nad dachem. W prawo skos dostrzegł brzuch zawracającej pancerki. Nie powi
Dopiero teraz uświadomił sobie to dziwne, nieprzyjemne uczucie świdrowania pod czaszką. Czuł je już od dłuższej chwili, ale zginęło w natłoku wrażeń. Namierzyli go, sukinsyny. Wreszcie go namierzyli. Sześć flajterów zaciskało wokół niego krąg, dwa zawisły wysoko w górze. Nie strzelali.
Przez moment zamierzał nagłym zrywem rzucić się w wąską uliczkę, otwierającą się z tyłu – ale tylko zakołysał flajterem i ponownie zwolnił, wyrównując lot na trzydziestu metrach. Chodźcie bliżej, skurwiele, bliżej, pobawimy się.
Gdy znalazł się na wprost głównego wejścia do Instytutu, mijała właśnie dwudziesta minuta od momentu zejścia Kensicza do kanałów.
Blade, fosforyzujące światełko tarczy trzymanego w obu rękach namiernika. Od czasu do czasu ciche brzęczenie, sygnalizujące, że natężenie fali przestaje narastać. Wtedy cofał się tyłem, drąc spodnie na byle jak zanitowanych blachach tunelu. Kanał robił się coraz węższy i coraz wyraźniej opadał w dół. Z trudem obrócił się w nim i zaczął powoli schodzić, ślizgając się na omszałych blachach. Silny powiew szarpał go za włosy. Znowu brzęczenie, ale tym razem w porządku. Teraz ma prawo brzęczeć. Przecież schodzi w dół. Wszystko w porządku, Kensicz, wszystko w porządku, w porządku, to tylko kurtka zahaczyła się na jakimś nicie. Głęboki oddech.
Poruszał się teraz znacznie wolniej. Pierwsze kilkadziesiąt metrów niemal przebiegł przez szeroki, gładki tunel, w który zsunął się z pionowego wylotu wywietrznika. Byle się tylko nie pogubić za pierwszą kratą, gdzie zaczną się rozgałęzienia i coraz węższe szyby, wychodzące jedne z drugich.
Znowu krata. Ugięła się lekko pod jego stopami. Oderwał lewą rękę od namiernika, wyciągając z kieszeni nóż. Przycisnął kciuk do zimnego blaszanego krążka i z chropawej rękojeści wykwitła nagle płomienista klinga. Trzema cięciami rozchlastał kratę pod sobą. Huk, ciemność, nóż wypadł mu z ręki. Rąbnął ciężko w coś twardego kilka metrów poniżej. Rozpaczliwie macał dłonią dookoła, wreszcie znalazł nóż. Schylił się i wczołgał w wąską, ciemną sztolnię. Namiernik znowu zabrzęczał. Czyli idzie w dobrą stronę. Szybciej, na Boga! Szybciej. Dyszał ciężko, pot lał się na oczy. Jeszcze jakieś sto metrów poziomo, do głównego filtru, rozwalić go, i paręnaście pięter w górę. To nic. Wytrzyma, choćby się miał zesrać. Tamci otrzymali trudniejsze zadania i na pewno sobie poradzą.
Boże, ależ Sayen wymyślił z tym namiernikiem. Zabłądziłby bez tego, mimo wielokrotnego przejścia całej trasy na symulatorze. Pełznął długo, dysząc. Przytroczony do prawej nogi karabinek ciążył potwornie, wzbudzone nagle zwały wieloletniego kurzu drapały w gardle. Prawda, miał założyć na gębę tę maskę z pochłaniaczem. Zapomniał, została w kieszeni. Cholera z tym. Przelezie.
Na wysokości szesnastego piętra zawisł nieruchomo, dokładnie nad środkiem parkingu. Śledził ruchy przeciwników. Spokojnie, pewnie. Nadal otaczali go pierścieniem. Gdzieś, z daleka, na estakadach, balkonach, ulicach – drobne figurki, zastygłe z zadartymi głowami i dłońmi zwiniętymi wokół oczu. Dobrze, będą mieli zabawę.