Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 4 из 64

Dobrze by było. Albo żeby przynajmniej gadał to samo, co zwykle. Ale nic z tego. Może dziadek miał gorszy dzień, a może standardowa trzymała przypadkiem przepisowy procent, w każdym razie ni stąd, ni zowąd, w połowie nawijki, dziadek złapał Szregiego za koszulę i trzęsąc nim jak workiem, ryczał:

– A ty, kurwo, dlaczego chlasz? No, dlaczego ty chlasz? Ty nie chlej, ty młody jesteś! Ty idź, kurwa, zrób coś ze sobą!

– Spokój, kurwa, dziadek! – poderwali się, co trzeźwiejsi, od i

Oderwali go od milczącego Szregiego i usadzili na powrót przy stole. Dziadek oparł łeb na splecionych rękach.

– Funkcjonariusze – zabulgotało w nim, po czym na chwilę zamilkł. Szregi rejestrował to wszystko kątem oka, ale myślami był gdzie indziej.

– Trzeba go wynieść – upierał się Serdel. – Ma już dość. Chodź no tu który.

– Daj mu spokój, będzie spał.

– Takiego wała. Urżnął się na smutno, zrobi zadymę, jak nie teraz, to później. Ja go znam. Ty, młody – złapał Szregiego za rękę.

Fakt, zadyma to nic przyjemnego. Widział to nieraz – jak tylko robiła się awantura, albo jak tylko towarzystwo zaczynało śpiewać nieodpowiednie piosenki czy coś w tym stylu, automat blokował znienacka drzwi i otwierał je dopiero mundurowym. Wpadali i pałowali równo, jak leciało. Czasem, kiedy im się nudziło, zabierali co trzeźwiejszych do siebie. Ale rzadko.

Zresztą nie to było najgorsze. Te sukinsyny wcale nie musiały się śpieszyć, przecież i tak nikt im nie mógł uciec. Siedziało się więc godzinami przy zakręconym kraniku i czekało, aż raczą przyjechać i dać po mordzie. Czasem całą noc. Od tego czekania o suchym pysku można było dostać szału.

Chwycili zwłoki dziadka pod pachy i wynieśli na trawnik przed lokalem.

– Funkcjonariusze, kurwa wasza… – bełkotał z krzaków, kiedy wracali.

Jakiś zdesperowany człowiek walczył ciężko z dystrybutorem, rozpaczliwie usiłując trafić palcem we właściwy otwór. Szregi, panując z trudem nad gwałtownymi przechyłami, posterował do poidła i w niezrozumiałym przypływie miłosierdzia postawił mu setę. Facet przyssał się do niej natychmiast. Nawet nie podziękował.

– Siadaj tu, młody – usłyszał od stolika. – Co się tam czaisz po kątach?

– Odwalcie się! – zrobiło mu się smutno, że tamten mu nie podziękował. A wraz ze smutkiem wróciła do niego chandra, którą chciał zapić.

Były dwa sposoby zapijania chandry. Pierwszy kazał przysiąść się do najgęstszego stołu i gadać. Zawsze, prędzej czy później, schodziło na ten sam temat, a wtedy Szregi sięgał pamięcią do lepszych lat i opowiadał, opowiadał, wzrok mu się rozpłomieniał, radosne uniesienie wypełniało go nie mniej niż gorzała, towarzystwo kiwało se

Sposób ten miał swoje minusy – towarzystwo czasem uciszało go, bo wiadomo, że obsługa filuje zza ścian i słucha, więc może zrobić się z tego zadyma. Poza tym trzeba było najpierw samemu przełamać ogarniający człowieka nastrój, żeby zmusić się do rozmowy.

Dlatego też tym razem Szregi wybrał drugi sposób. Usiadł w najdalszym kącie, plecami do sali i wpatrując się tępo w szarą, cementową ścianę, milcząco lał w siebie gorzałę, po prostu żeby się zgłuszyć. O czym tu gadać? Wszystko już zostało powiedziane. Nie miał ochoty na nic, tylko na gorzałę, na to kilkugodzi

Teraz można walić w cementową ścianę kieliszkiem albo pięścią, można i łbem. Przejdzie, popuści na jakiś czas, a potem znowu wróci, i daj Boże, żeby było wtedy za co pić.

Trzykrotny, wysoki dźwięk rozległ się jak zwykle w chwili, gdy poczuł, że trzeba koniecznie zarepetować, choćby raz. Źródełko wyschło, do jutra. Kiedy ten czas minął? Towarzystwo posłusznie zaczęło się zbierać, niosąc do wyjścia swoich poległych. Nie chcieli zostawiać ich na łup obsługi. Każdemu zdarzyło się kiedyś przespać zamknięcie, i zawsze budził się wyczesany co do grosza.

– Pójdę sam – szarpnął się, gdy ktoś chciał mu pomóc. Podniósł się ciężko. We łbie szumiało, ale pion trzymał. Musiał się jeszcze czegoś napić. Wylazł z baru i łapczywie wciągał w pierś zimne, nocne powietrze.

– Chodź, młody – ktoś ciągnął go za ramię, ale on wyrwał się, poszedł w swoją stronę. Chciał być sam.

Mozolnie zaczął przedzierać się przez trawniki w kierunku meliny Brabeca. Trudno by mu było powiedzieć, dlaczego akurat tam. Tak to jakoś przyszło do głowy.

Nagle, wysoko nad nim, przewalił się ryk idącego na pełnych obrotach flajtera. Szregiego aż posadziło na ziemi. Łoskot przetoczył się nad dachami, zadudnił w wysokich kanionach pomiędzy blokami. Zadań do góry głowę. Znowu. Ponad dachami i rozpiętą nad nimi pajęczyną przelotowych dróg przesunął się wojskowy flajter, tym razem cicho, na wolnych obrotach. Światła pozycyjne jarzyły się na nocnym niebie. O, tam dalej jeszcze jeden.

Stał, przyglądając się długo. Powariowali? Wojna, czy co? Raz, dwa… nie, to chyba ten pierwszy wraca. A może nie.

Jaka znowu wojna, Szregi. Zgłupiałeś od holo, tylko tam w kółko to pokazują. Do diabła z nimi, niech sobie latają, jak im się chce. Idziemy, psiakrew. Prosto, potem skręcić w drugą ulicę i pod przelotową w prawo. Trafi.

Szedł, wyciągając nogi i starając się zignorować przelatujące co i raz flajtery. Myślał ciężko. Może być wpół do, góra jedenasta. Bary zamykali o dziesiątej, żeby siła robocza zdążyła się wyspać. O tej porze miasto stawało się ciche, uśpione, przynajmniej tu, z dala od centrum. Skąd ten nagły ruch? Dalej, w grupie wieżowców wybijających się ponad bloki dzielnic mieszkalnych, dostrzegał światła w oknach. Z trudem przypomniał sobie, że to bloki garnizonu…

Niech ich szlag. Co by się nie działo, on musi się jeszcze napić. Trzeba się spieszyć. Idzie wojna, flajtery latają, na metach znowu podskoczą ceny.

Dotarł wreszcie do najbliższej bramy i ruszył po schodach na górę, kurczowo trzymając się poręczy. Księżycowa Brabeca była chyba jeszcze gorsza od standardowy, ale gradus trzymała jak cholera. Zdzierał z nich, stary skurwiel, ale walili do niego drzwiami i oknami. Wiedział, że mu klientów nie zabraknie. Załatwił sobie, pierdziel, chatę prawie na samym parterze. Jako inwalida, ze specjalnego przydziału. Cholera wie, jak to zrobił, pewno wybulił niezły gulden, ale już dawno odbił to sobie z nawiązką. Na wyższych metach było taniej, tylko że po paru głębszych trudno tam dojść.

Zatrzymał się na półpiętrze. Zza brudnego okna dobiegał syk silników lądującego pod bramą flajtera, ale nie zwrócił na to uwagi. Wpatrywał się w drzwi Brabeca, dostrzegalne w świetle ocalałych jakimś cudem żarówek. Uśmiechnął się do siebie i pełen błogości miał już wyjść z półmroku, kiedy nagle rozległ się zgrzyt rygli, a drzwi otworzyły się. Wysoki, barczysty facet przebiegł koło niego i znikł, waląc w schody podkutymi buciorami. Szregi zastygł w bezruchu. Dziwny facet, dziwnie ubrany – ten płaszcz z postawionym kołnierzem oraz ciężkie buciory. W dodatku trzeźwiutki. Już samo to było podejrzane.

Znowu, z nagłą siłą, tknęło go jakieś tajemnicze, dziwne przeczucie. Przez moment miał ochotę zawrócić i wyjść. Ale, oczywiście, opanował się po chwili. Co tam kombinować, każde stworzenie boże ma prawo sobie łyknąć. No, jeszcze kilka schodków…

Zanim się jednak poruszył, drzwi Barbeca otworzyły się po raz drugi.