Страница 3 из 64
Rozdział 2
„Dzieci chorego czasu
dzieci nędzy i głodu
dzieci paranoi dzieci ciężkiej wody
dzieci bez rodziców dzieci bez tradycji
dzieci przesłuchań i mordów dzieci nienawiści”
Dcrmot Kar/Get Kensicz, wyk. zesp. „Spideren” (Archiwum HTT; fragment koncertu zarejestrowanego 4.13.49 dla programu 3 HTT. Materiał odrzucony przez komisję kwalifikacyjną rady programowej z uwagi na brak wartości artystycznych.)
Trudno by było powiedzieć o Szregim, że jest kimś szczególnym. Ot, taka sobie robota w zakładach mechanicznych Hynien – ty udajesz, że robisz, oni udają, że płacą. Od czasu do czasu dawało się zarobić parę guldenów na lewo i wtedy trafiał się lepszy dzień.
Dziś właśnie trafił się lepszy dzień. Obok talerza z resztką niedojedzonego obiadu piętrzyła się kupka banknotów o drobnych nominałach. Dwie stówy. Naprawiał roller jakiemuś aparatczykowi z centrum. Musiał do tego ściągnąć parę części z taśmy, ale opłaciło się. Cholera, musiało się opłacić. Po to przecież, na mocy nie pisanej umowy, zostawia się na taśmie niedoróbki, żeby można było po godzinach trochę zarobić.
Wyciągnął się na wyrku, opierając plecy o ścianę i palił papierosa, wpatrując się w zaciek naprzeciwko. Gdyby to było jego mieszkanie, zamalowałby go już dawno. Cholera, przynajmniej by czymś zakleił, choćby gazetą. Ale nie należał do tych szczęśliwców, którzy mieli własną chatę. Dokwaterowali go do jakiejś starej, wrzaskliwej jędzy. Przed paru laty obaj jej synowie zapętali się, gdzie nie było trzeba, i zrobił się nadmetraż. Zrzędzenie tej baby przyprawiało go o ból głowy. Ani kogo zaprosić, ani się napić. Wyliczył kiedyś – chciało mu się – ile lat musiał by pooszczędzać na mieszkanie. A na przydział raczej nie mógł liczyć.
Przeniósł wzrok ze ściany na równy stos czarnych, plastikowych kartoników podziurkowanych w komputerowe wzorki. Trzeba się nacieszyć widokiem tych dwóch setek, zanim zrobi z nimi to, co zawsze robił z pieniędzmi. A już czuł, że urżnie się dzisiaj na amen, do zerwania filmu. Kiedy, jak kiedy, ale dzisiaj musiał. Wróciło do niego to jakieś dziwne przeczucie i męczyło jak zgaga. Wracało co jakiś czas, ale nigdy nie tak silne. A razem z nim wracały wspomnienia – bo wtedy, przed czterema laty, też miał od rana jakieś dziwne przeczucie.
Boże kochany, to już cztery lata? Cztery, jak w pysk. Cztery lata takiego życia. Wyjechał z Arpanu, tam co krok groziło mu spotkanie z którymś ze starych kumpli. Zaszył się tu, w Hynien, na ostatnim zadupiu, prawie na granicy zamieszkanych stref, żeby zacząć od nowa i jakoś sobie wszystko poukładać. Ale nie szło.
Podniósł się, hartując peta o podłogę. Popielniczka stała tuż obok, ale nic tej jędzy tak nie wściekało, jak rozdeptane niedopałki. Odliczył sobie cztery dziesiątki – na jeden raz aż nadto. Resztę schował w szafce. Wieczorem na ulicy zawsze łatwo spotkać nieprzyjemnych ludzi. Wtedy lepiej wywrócić kieszenie – nie ma sprawy, co się będziemy kłócić. Idźcie w swoją stronę. Zresztą, znał siebie. Nigdy jeszcze po pijaku nie przyniósł forsy z powrotem.
Porozkładał pieniądze po kieszeniach i dopiął kurtkę. Nie ma co, robi się późno. Lepiej wyssać, ile się da, w knajpie, na mecie zawsze drożej. Gorzała pocieszycielka, bracie, usrasz się i nie poradzisz, a jak już nie możesz – to do niej. Zafunduje ci parę godzin zapomnienia, z gębą wtuloną w opakowanie syntetyków. Powiesz jej, co chcesz, wysłucha, po policzku pogładzi. Tylko o jednym pamiętaj – prosto do źródełka i w gardło. Boże broń się nie rozglądaj, zanim nie łykniesz.
Jędza stała w przedpokoju, grzebiąc w szafie. Odprowadziła go do drzwi złym wzrokiem.
– Posprzątałby po sobie, cholera ciężka…! – zaczęła. Trzasnął z całej siły drzwiami.
Zbiegł na dół, omijając dwa wykruszone stopnie. W dzień schody były normalne, tylko na noc czegoś się robiły strome. Nad ranem trudno czasem wleźć na piętro. Dla wracających z baru pomyślano kiedyś o windzie, ale odkąd tu mieszkał, czy
Po chwili szedł już ulicą w kierunku baru. Ściemniało się. Z góry dobiegał go od czasu do czasu szum nielicznych, przejeżdżających szosą rollerów. Ech, mieć taki wózek dla siebie… Kiedyś mu tak odwaliło, kupił jakiś stary wrak i głaskał go prawie przez rok. Może by w końcu i wygłaskał, ale przy generatorze stracił cierpliwość. U nich, w Hynien, nie robiono takich, przychodziły z Mineken i brygadziści trzęśli się nad każdą sztuką. Magazynier zaśpiewał mu cztery koła. Po trzech miesiącach dał spokój. Z powrotem rozebrał roller na części, sprzedał, ile się dało i przepił sumie
Nie bardzo wiedział, jak taka dziewczyna potrafiła wytrzymać na tym zadupiu. Przyjechała, bo odziedziczyła tu mieszkanie po jakiejś ciotce czy babce. Mieszkanie, cholera, ciasna klitka, ale przynajmniej bez żadnej staruchy. Roni znał jeszcze trochę z Arpanu, ale wyjechała stamtąd na dużo wcześniej, zanim go zwinęli. Pamiętała go. Nie złożyło się jej powiedzieć, jak to się wszystko potem poukładało. Nieraz zwalał się do niej narąbany jak bombowiec, w przypływie pijackiej czułości – i, dziwna sprawa, nawet wtedy nie zdarzało mu się puścić pary z gęby, choć zdawałoby się, że w takim stanie człowiek powie wszystko, co mu leży na wątrobie.
Dla niej nadal był taki, jak dawniej. Teatr jednego widza. Marnował talent, odgrywając przed nią starego fajtera, twardziela bez pudła który popija tylko dlatego, że mu ciężko wytrzymać w bezczy
Dotarł wreszcie do wtulonej pomiędzy bloki budy i prosto od drzwi ruszył do poidła. Zalać chandrę jak najszybciej, zapić to przeczucie czegoś, co się może stać. Gówno, nic się nie stanie, nawet kac zawsze ten sam. Zalać tę myśl gryzącą i cierpką, jak mogło by być, jaki on mógłby być, gdyby wytrzymał. Żeby coś się zdarzyło, żeby coś się zmieniło. Przeczucia go nigdy nie zawodziły – śmieszne, nikomu tego nie mówił, ale tak było.
Teraz nawet przeczucia go opuściły.
Wcisnął banknot w szczelinę dystrybutora, wpychając palec w otwór identyfikacyjny. Automat zaświergotał, zabrzęczał i otworzył plastikową przegródkę, za którą stał napełniony kieliszek. Jednocześnie poszła gdzieś w drugą stronę, w cholerę mać, informacja, że niejaki Szregi Odd, numer ewidencyjny 30987949995, pracownik zakładów mechanicznych Hynien II, wypił 100 gram wódki standard w placówce gastronomicznej numer 749. Szregi wiedział, że gdzieś tam w rejestrach systemu ochro
Żadne kiedyś. Łapczywie wlał standardowe w gardło i zawinszował następną, rozkoszując się wypełniającym go powoli ciepłem.
– Ej, młody, odpierdol się od źródełka – usłyszał za sobą. – Weź se to do stolika i nie blokuj, sam jesteś, czy co?
Coś tam odpysknął, zabrał jeszcze dwie standardowy, wybrał ze zwrotu bilon i podszedł do automatu z meduzami, bo były najtańsze. Z kieliszkami w jednej, a galaretkami w drugiej ręce skierował się w kąt sali i przysiadł w półmroku, ćmiąc papierosa.
Ale go dzisiaj naszło. Chryste Panie, to już cztery lata. I kto ty jesteś, Szregi? Nie dasz sobie sam po ryju? To tak wracało, tak jak odbijająca od brzegu fala. Skąd mu przyszła do głowy ta fala? Morze widział tylko raz w życiu. Za to śniło mu się często. Przez granice strefy nie przejdziesz, zresztą mróz i pustynia, śmierć na miejscu. A na morzu były podobno pozastrefowe wyspy. Znaleźć taką, zaszyć się i… i w cholerę mać, na zdrowie. Powoli wysuszył obie sety. Standardowa to jednak paskudztwo, trzeba ją czymkolwiek zagryźć. Choćby tą parszywą galaretką, z czort znajet czego. Inaczej nie szła.
Odstawił puste kieliszki, poszedł po następne.
Bar napełniał się powoli, jak zwykle o tej porze. Diabli wiedzą, dlaczego dziadka przyniosło akurat tutaj. Właśnie teraz, kiedy chciał być sam i kiedy standardowa zaczynała działać. Dziadek rozsiadł się przy nim bezceremonialnie i wyciągnął swój kieliszek…
– Zdrowie, młody – zabulgotał. Szregi stuknął się z nim od niechcenia, mrucząc „uhm”, co dziadek uznał za zaproszenie do rozmowy.
– Widzisz, kurwa – zaszeleścił, zwieszając ciężki łeb nad blatem. – Załatwili nas skurwysyny. Bez pudła nas załatwili. Do czego to, kurwa, dojdzie, jak już nawet żarła mało… A ty co, siedzisz i chlasz, nie wpierdolisz im? A może ty ich lubisz, co?
– Odwal się, dziadek.
Dziadek uśmiechnął się nagle i poklepał go pieszczotliwie po plecach.
– Słusznie, młody. A może ja jestem prowokator? Bardzo słusznie, młody. Nie reaguj…
Pochylił się znów nad stołem, wyraźnie zabierając się do opowiadania swojej historii. Wszyscy mieli jej już po uszy. Chciał być za mądry, więc wsadzili go kiedyś w takie miejsce, skąd wychodzili tylko najwięksi twardziele. Więc wyrobił się na twardziela. Po jakimś czasie okazało się, że to nie wystarczy. Że stamtąd wychodzą tylko najcwańsi spośród twardzieli. No, więc wycwanił się. Bóg jeden wie, ilu i
– Patrz – dziadek szarpnął nagle koszulę, odsłaniając długą, białą bliznę. Postukał w nią palcem. – Widzisz? I ja już nic więcej nie powiem…