Страница 36 из 64
Rozdział 18
„Na szczególną uwagę zasługuje zwłaszcza prężny ostatnio nurt poezji alternatywnej, którego przedstawiciele zdobyli się na rewolucyjną śmiałość w poszukiwaniu nowych form poetyckiej ekspresji. Zachwycające jest ich wyczucie tkanki dźwiękowej utworu, doskonale oczyszczonej z wszelkich naleciałości semantycznych. Jest to poezja czysta, poezja formy i uwolnionych od zwietrzałych znaczeń słów, traktowanych jako elementy wyszukanej konstrukcji, o wybitnych walorach artystycznych. Twórcy alternatywni śmiało zerwali z prymitywnymi, tanimi gustami, wiodąc odbiorcę w świat wyrafinowanej gry, gdzie każda zgłoska znaczy zarazem wszystko i nic, a artystyczna komunikacja staje się samokomunikacją poety z własną podświadomością…”
Buns Legans „Zapis pustki” (dodatek kulturalny do „Zorzy wolności” nr 97/49)
Pod brzuchem flajtera przemknęła kolejna przesyłowa linia energetyczna. Jedna z wielu linii łączących ze sobą wszystkie aglomeracje zamieszkanych stref Terei. Ogromne, prostopadłoście
Sayen bez słowa poruszył dźwignią na pulpicie i flajter zaczął powoli schodzić w dół, kołysząc się przy tym lekko. Kensicz przeciągnął się, czochrając palcami włosy. Popatrzył na Sayena pytająco. Mało gadali po drodze. Sayen powiedział, co miał do powiedzenia, a potem całą drogę milczał. Tkwił na swym fotelu nieruchomo i z początku Kensiczowi wydawało się, że śpi. Ale nie spał. Od czasu do czasu otwierał lekko oczy i spoglądał nie-widzącym wzrokiem na rozjarzony zielonkawo pulpit.
– Rema? – zapytał Kensicz. Sayen w milczeniu skinął głową.
– Za dziesięć minut wysiadam. Stąd masz pół godziny do Hynien. Wszystko pamiętasz?
– Tak. Sayen? Po cholerę mam mu dawać ten zastrzyk?
– Musisz wiedzieć?
– Nie. Przecież i tak mu go dam. Tylko jestem ciekaw, po prostu.
– W Hynien na pewno siedzą już telepaci z rządowej. Według moich obliczeń za jakieś czterdzieści – pięćdziesiąt minut zacznie się obława. Mają charakterystykę pola Hornena, jest u nich w kartotece. W niecałe pół godziny namierzą kwadrat, w którym się znajduje. Obstawią go i zaczną dokładne przeszukiwanie terenu, dom po domu. Zaczną od któregoś z boków. Nie wiem od którego, dlatego właśnie musicie siedzieć dokładnie w środku kwadratu. Będą pilnować jego brzegów, no i granic miasta. Hornen nie mógłby stamtąd uciec, dlatego musisz go wywieźć. Ty dla telepatów nie istniejesz. On, po tym zastrzyku, też. Przez jakieś pół godziny będzie wyglądał jak trup. Jedno uderzenie serca na minutę, oddech prawie wstrzymany. W tym stanie aktywność mózgu wygasa niemal do zera, nie wysondują go.
– To znaczy, dla nich to będzie tak jakby flajter leciał zupełnie pusty?
– Owszem, ale to ich nie interesuje. Sprawdzą tylko, czy nie ma w nim żadnej z poszukiwanych osób.
– A jeśli mimo wszystko będą chcieli nas zatrzymać?
– Twoja głowa, żebyś się nie dał. Ale nie sądzę. Pamiętaj, masz na burtach znaki Instytutu. Kensicz pokiwał głową.
– No, ale on tam siedzi od wczoraj. Nie prościej było zabrać go stamtąd wcześniej, a nie tak w ostatniej chwili?
– Od myślenia to ja tu jestem – przerwał mu Sayen. Po chwili dodał jednak – o to właśnie chodzi, żeby byli pewni, że jesteśmy w Hynien. I nie szukali nas gdzie indziej.
Kensicz znowu tylko pokiwał głową.
Wlecieli do Remy. Było to małe miasteczko, mniejsze o połowę od Hynien, nie mówiąc już o Arpanie. Malutki czarny punkcik na mapie strefy. W pobliżu znajdowały się dwa zakłady przemysłowe, poza tym część mieszkańców pracowała przy obsłudze plantacji. Od i
Posadzili flajter na rozległym parkingu w centrum miasta, obok drugiego, identycznego, tylko bez znaków Instytutu.
– Wracając przelecisz nad tym parkingiem. Poszukasz tego flajtera. Jeśli tu będzie stał, usiądziesz i poczekasz na mnie. Jeżeli nie, to znaczy, że już nim poleciałem do Arpanu, a wy macie pruć za mną. No, chodź, poeto, odprowadzisz mnie kawałek, na wszelki wypadek. Weź pistolet.
Wysiedli. Szedł za Sayenem wąskim chodnikiem, wijącym się między betonowymi filarami estakad. Po pięciu, może sześciu zakrętach stanęli przed wypiętrzonym ponad siecią przelotówek budynkiem katedry. Kensicz omiótł ją spojrzeniem. Strzeliste, wyciągnięte ku niebu łuki dachów i ścian przeczyły powszechnie obowiązującym zasadom ekonomicznego wykorzystania środków budowlanych. Zapewne z tych samych materiałów można by zbudować kilka standardowych, koszarowych bloków mieszkalnych, które wypełniały miasta Terei.
Tylko że, w przeciwieństwie do standardowych bloków, katedra była piękna. Rzadko zdarzało się Kensiczowi zobaczyć coś, o czym można by tak powiedzieć. Może dlatego, że tutaj budowniczowie wiedzieli po co i dla kogo pracują, a bez takiej świadomości trudno stworzyć cokolwiek pięknego. A może dlatego, że obywatele Terei piękna nie potrzebowali. Zgodnie-z-planem wystarczała im ujednolicona micha żarła i codzie
Mimo wczesnego poranka, chodniki i estakady pozostawały puste. Na placu przed katedrą kręciło się tylko kilku ludzi, Kensicz zastanawiał się przez chwilę, który jest tajniakiem. Stawiał na faceta w płaszczu i szaliku, który siedział na ławce, ale pewnie się mylił. Hornen twierdził, że tajniakiem jest przeważnie ten, który najmniej na to wygląda.
Przeszli przez wąską, uchyloną furtkę w głównej bramie katedry i z przedsionka skierowali się do jednej z bocznych naw. Główna była na razie zamknięta. Tutaj, przy bocznym ołtarzu, trwała właśnie pora
Usiadł w ostatniej ławce, podczas gdy Sayen skierował się do stojącego na prawo od wejścia konfesjonału. Przyklęknął przy nim. Po chwili z konfesjonału wyszedł starszy, łysawy zako
W chwili, gdy weszli, w nawie zalegała cisza, zakłócana jedynie wzmocnionym przez mikrofon szelestem przekładanych stronic. Kensicz przyglądał się spod zmrużonych powiek młodemu, jasnowłosemu księdzu, który stał na kazalnicy, rozłożywszy przed sobą Pismo. Milczał chwilę, wreszcie podniósł głowę i zaczął:
– Czytanie z księgi proroka Jeremiasza…
Kensicz opuścił głowę, przymykając oczy.
Boże, jak tu cicho! Tak cicho, że można w tej ciszy usłyszeć wszystko, każdy głos, który na co dzień nie przedziera się przez atakujący uszy hałas miasta. Kensiczowi zdawało się, że serce rozsadza mu piersi, że bije z siłą, jakiej nie miało jeszcze nigdy. Złudzenie.
– „To mówi Pan: Biada złym pasterzom, którzy prowadzą do zguby owce mojego pastwiska…”
Słowa Pisma odbijały się zwielokrotnionym echem od wysokich sklepień. W tej rozległej przestrzeni, w której istniało tylko Słowo, to samo, niezmie
– „Dlatego to mówi pan, Bóg Izraela, o pasterzach, którzy mają paść swój naród: Wy rozproszyliście moją trzodę, rozpędziliście i nie zatroszczyliście się o nią. Oto Ja zatroszczę się o nieprawość waszych uczynków…”
Zimny dreszcz przebiegł go od stóp do głowy. Odczuł chęć, żeby nagle paść na kolana i wyrzucić z siebie wszystko, oddalić, uspokoić się przez to, wreszcie odnaleźć ten spokój i tę ciszę których tak brakowało jego sercu. Powstrzymał się jednak, dostrzegłszy kątem oka, że spowiednik wraca w towarzystwie jeszcze jakiegoś człowieka. Sayen tymczasem wstał od konfesjonału. Podeszli do siebie, przez chwilę rozmawiali szeptem.
W końcu przyklęknęli wszyscy trzej, skłaniając głowy przed ołtarzem, na którym wciąż płonęło Słowo i ruszyli do wyjścia z nawy. Przechodząc obok, Sayen trącił go w ramię.
– W porządku – szepnął. – Szoruj do Hynien.
Kensicz skinął głową. Stał nieruchomo, wciąż jeszcze przepełniony rozmodlonym nastrojem katedry. Sayen szarpnął go za rękę.
– Słyszysz, do cholery?! – syknął.
Odwrócił się, bez słowa ruszył za nimi do wyjścia. Już w przedsionku jeszcze raz się obrócił i pochylił głowę przed widocznym za przeszklonymi drzwiami głównym ołtarzem, nad którym jarzył się czerwony, nigdy nie gasnący ognik.
Sayen znikł w którychś z bocznych drzwi, zostawiając go samego. Wrócił do flajtera i, zasiadłszy za sterami, poderwał maszynę do lotu. Poruszał się jak automat, jakby wszystko działo się gdzieś poza nim. W duchu wciąż jeszcze czuł, że nadal jest w tej przestrze