Страница 37 из 53
– Jak to wygląda teraz, po pięćdziesięciu latach?
– Przeczytasz materiały, dokumenty, a potem sam zobaczysz.
– Zobaczę? – zdziwił się Leo.
– To dość proste. Omar właśnie jest wśród nich.
– No dobrze. Szczegóły zostawmy na później. Z jakimi zadaniami zostawił was komandor? I dlaczego odleciał?
Achmat powoli nabił fajkę, zapalił i pyknął kilkakrotnie. Smuga dymu owiała Leo nieznanym zapachem.
– Co ty palisz? Dziwnie pachnie.
– Tytoń z ziemskich zapasów, z domieszką miejscowego zielska – uśmiechnął się Achmat. – Czerpiemy z bogatych doświadczeń tubylców.
– Więc jakie mamy rozkazy?
– Żadnych. Raczej ograniczenia. Komandor nie chce żadnej rewolucji, przymusu, ofiar w ludziach. Poza tym możemy sami wymyślać sobie zadania. Chcemy znaleźć metodę polepszenia sytuacji ludzi na tej planecie, zanim ziemscy specjaliści zabiorą się do tego w sposób naukowy.
– Dlaczego komandor postanowił wracać na Ziemię?
– Znasz Slotha. Nigdy nie zdradza się do końca ze swymi pomysłami. Widzimy kilka powodów jego decyzji. Po 'pierwsze, miał prawo sądzić, że to, co się tutaj stało, jest tylko fragmentem szerzej zakrojonej akcji, która może dotyczyć także i
– Czy sądzicie, że wśród personelu Kosmocentrum także mogą znajdować się współpracownicy terrorystów?
– Wśród załogi „Alfy" też był jeden, który odegrał kluczową rolę w opanowaniu statków konwoju. Inspiratorzy, którzy kierują akcjami terrorystów, z pewnością dołożyli wszelkich starań, by wyekspediować na „Fotonie" choćby jednego swojego agenta. Przecież to jedyny dostępny dla nich sposób przekonania się, jak naprawdę potoczyły się sprawy na planecie Ksi.
Milczeli przez chwilę, Achmat pykał fajkę, a Leo układał sobie w myślach uzyskane informacje.
– No dobrze – mruknął wreszcie. – Zostawmy Slothowi jego kłopoty i odpowiedzialność za losy Wszechświata. Co będziemy robić tutaj na tej planecie?
– Postanowiliśmy zagrać… – Achmat uśmiechnął się tajemniczo.
– Zagrać? W co?
– No, powiedzmy, w „żywe szachy". Sloth narzucił nam pewne reguły, co do reszty naszych poczynań pozostawiając pełną swobodę. Postanowiliśmy skrócić sobie czas rozgrywając indywidualny turniej z władzami osiedla na planecie Ksi. Możesz się do nas przyłączyć. Chyba że nie chcesz.
– Dobra. Na czym ma polegać ta gra?
– Gramy w wylosowanej kolejności, każdy indywidualnie. Pozostali trzej tylko kibicują i w razie ostatecznej konieczności przerywają grę w sposób nie naruszający podstawowych reguł. Celem gry jest naprawa stosunków w tej blisko dziesięciotysięcznej społeczności. Każdy obmyśla koncepcję rozegrania swojej partii i przedstawia pozostałym, w ogólnych zarysach oczywiście. Wygrywa ten, komu uda się w największym stopniu poprawić sytuację tego społeczeństwa. Komu się to nie uda w wyznaczonym czasie, przegrywa. Za naruszenie reguł grozi natychmiastowa dyskwalifikacja.
– A reguły?
– Rozkaz komandora ogranicza nasze działania, ale nie pęta nam rąk. Po pierwsze, nie wolno nam się ujawnić. Tutejsze władze nie mogą wiedzieć, że na planecie znajdują się ludzie z Ziemi. Po drugie, wskutek naszego działania nikt nie powinien ucierpieć na zdrowiu ani stracić życia. Po trzecie, nie możemy dopuścić do unicestwienia tych niedoszłych osadników, którzy do tej pory nie zostali wyprowadzeni z anabiozy i pozostają zmagazynowani i prawie już zapomniani w pojemnikach trans portowych. To właściwie wszystkie ograniczenia, jakim podlegamy. Poza tym wolno robić wszystko, co nam przyjdzie do głowy: udawać, łgać, aranżować różne wydarzenia, mącić umysły, siać wątpliwości… jeśli okaże się to celowe i pożyteczne.
– Podoba mi się ta zabawa… Tym bardziej, że wszyscy jesteśmy raczej… amatorami w tej dyscyplinie.
– Hm… Wydaje mi się, że każdy po trosze czuje się specjalistą od ulepszania świata. Tutaj mamy znakomity poligon do eksperymentów. A ponieważ żaden z nas nie zamierza wyciągać osobistych korzyści, rokowania dla osadników powi
– Macie nade mną przewagę w zakresie informacji – zauważył Leo.
– Wprowadzimy cię w sytuację. Gra musi być uczciwa – zaśmiał się Achmat.
3.
Od strony zabudowań kosmoportu zbliżał się czerwony mikrobus. Sloth stał w cieniu statecznika rakiety, ściskając w dłoni rączkę nesesera. Czuł strugi potu spływającego po plecach pod lekką bluzą kombinezonu. Żar bił od rozgrzanej płyty lądowiska. Słońce – mimo wczesnego przedpołudnia – prażyło nieznośnie.
Narobiłem im trochę kłopotów, pomyślał nie bez odrobiny złośliwej satysfakcji, patrząc na szeroki krąg pustej powierzchni lądowiska, w którego środku precyzyjnie i sprawnie wylądował przed paroma minutami. Musieli usuwać wszystkie graty w promieniu dwóch kilometrów…
Znał to dobrze. Ilekroć wracał z dalekiej podróży, zawsze się powtarzało. Najpierw propozycje przysłania rakiety z pilotem, później – popłoch i odraczanie chwili lądowania, gdy przybysz upierał się przy samodzielnym zejściu z orbity. Obsłudze kosmodromu wydawało się najwyraźniej, że pilot, który opuścił Ziemię kilkadziesiąt lat temu, po powrocie reprezentuje poziom Neandertalczyka w porównaniu z nowo wyszkolonymi kosmonautami i nie potrafi prawidłowo osadzić na płycie nawet lekkiej rakiety ładowniczej…
Tym razem nie chodziło jednak o popisy. Sloth nie chciał w ogóle rozmawiać z dyspozytorem ani z kontrolą kosmoportu. Od razu wezwał dyżurnego Bezpieczeństwa Lotów i postawił swoje warunki. Nawet nie domagali się wyjaśnień. Dostał zgodę na samodzielne lądowanie, obiecano specjalną ekipę…
Mikrobus zatoczył łuk i zahamował o kilka metrów od rakiety.
– Witaj, komandorze! – pozdrowił Słotna młody mężczyzna w rozpiętym uniformie służby naziemnej.
Szybko przebiegł kilka kroków po rozgrzanej płycie i zanurzył się w cień obok komandora.
– Co słychać we Wszechświecie? – zagadnął ściskając dłoń Slotha. – Bo u nas, jak widzisz, pełnia lata. Paul Hagy, dyżurny przylotów. Pomóc?
Spojrzał na walizeczkę Slotha, lecz ten pokręcił przecząco głową.
– Kto jest w wozie? – spytał ruszając w stronę mikrobusu.
– Dwaj chłopcy z ochrony i kierowca.
Sloth wsiadł, kiwnął głową dwóm cywilom, którzy z bronią na kolanach siedzieli na tylnej kanapie, i usiadł ż przodu nie wypuszczając nesesera z dłoni.
– Jedziemy – powiedział dyżurny sadowiąc się obok. – Czy ładownik należy jakoś specjalnie zabezpieczyć?
– Nie trzeba. Możecie go zabrać i postawić byle gdzie. Przepraszam za kłopoty i za to, że nie mogę wyjaśnić motywów.
– W porządku, komandorze. Bezpieczeństwo zaakceptowało wszystkie środki bez mrugnięcia okiem. Wszyscy płoną z ciekawości, dzie
– Nie można było ich wygonić? – skrzywił się Sloth.
– Nie można. Prawo jest po ich stronie. Mogą wszędzie węszyć, chyba że upoważniony wydział utajni sprawę.
– Takie teraz przepisy? – domyślił się Sloth.
– Ustawa o Powszechnej Jawności Informacji. Opinia publiczna znów żywo interesuje się sprawą planety Ksi, zwłaszcza od momentu podania do wiadomości informacji o waszym radiogramie sprzed czterech lat. To znaczy sprzed dwudziestu czterech oczywiście, doliczając czas transmisji.
– Podano pełny tekst?
– Nie, tylko omówienie. To jeszcze bardziej roznieciło powszechną ciekawość. Wszyscy oczekują na szczegóły i na dalsze informacje.
– Poczekają jeszcze trochę – uśmiechnął się Sloth.
– Jednak trzeba będzie coś rzucić na pożarcie prasie i telewizji. Inaczej będziemy ich mieli wciąż na karku.
– Dobrze! – Sloth patrzył przez okno na zbliżające się zabudowania. – Zgromadźcie ich w jakimś pomieszczeniu z przyzwoitą klimatyzacją.
– Konferencja prasowa?
– Krótka, bez kamer i fotoreporterów, i bez gwarancji odpowiedzi na niektóre pytania. A kolegów z ochrony proszę o zwrócenie szczególnej uwagi na dwie rzeczy: mój neseser i moją głowę.
– Sprawdzimy ich przed wejściem i wypuścimy dopiero, gdy wyjdziesz z głową i neseserem – uśmiechnął się jeden z tajniaków. – Szef już nas poinformował, co by nam zrobił, gdyby ci się coś przytrafiło.
Mikrobus wślizgnął się w ciemną czeluść wjazdu i po chwili Sloth mógł już rozgościć się w małym apartamencie z łazienką i lodówką pełną zimnych napoi.
– To pokój wypoczynkowy dla ważnych osobistości – uśmiechnął się Paul. – Pomieszczenie jest doskonale zabezpieczone, a wejścia pilnuje dwóch policjantów.
– Widzę, że Szef Bezpieczeństwa potraktował moje żądania z należytą uwagą – mruknął Sloth zrzucając bluzę kombinezonu.
– Generał powiedział, że zna cię z bardzo dawnych czasów. Kiedyś lataliście razem…
– Generał?
– Szef Wydziału Bezpieczeństwa, generał Balchen.
– Bernt Balchen?
– Tak, były pilot pozaukładowy. Parę lat temu przeszedł do Bezpieczeństwa.
– Nazwisko pamiętam. Szwed?
– Chyba Norweg.
– Mniejsza o to. Kiedy go zobaczę, pewnie sobie przypomnę, gdzie nas razem diabli nosili… Hm… Generał! Dobrze być generałem, ale ja jeszcze nie mam ochoty osiąść na stołku, nawet najwygodniejszym… Wolę fotel pilota.