Страница 1 из 53
Janusz Andrzej Zajdel o sobie
Zdążyłem urodzić się jeszcze na krótko przed wybuchem wojny, piętnastego sierpnia 1938 roku. Jestem warszawiakiem z urodzenia, zamieszkania i z natury: nie umiem istnieć poza tym miastem. Tutaj przeżyłem cały okres woje
Nie uważam się za człowieka sukcesu. W dziedzinie zawodowej nie osiągnąłem wysokich stanowisk ani stopni naukowych – zachowując w zamian czyste ręce, autentycznie własne poglądy i własną twarz. W dziedzinie pisarstwa – zdołałem napisać jedenaście książek (powieści i zbiory nowel) w ciągu dwudziestu lat. Sześć spośród nich wydano, reszta – czeka na druk. Sporo nowel i dwie powieści opublikowano za granicą lub są w trakcie przekładu. W ciągu dwudziestu lat pracy twórczej „dorobiłem się" mieszkania M-4, żony, dziecka i samochodu, aktualnie mocno zużytego. Oficjalnie doceniono mnie dwukrotnie: w 1973 dostałem odznakę Magnum Trophaeum za wieloletnią współpracę z Młodym Technikiem , a w roku 1980 otrzymałem nagrodę Ministerstwa Kultury i Sztuki za najlepszą książkę SF roku.
Tak wyglądałby mój dorobek… Aha, ponadto jeszcze dorobiłem się sporych długów, zaciąganych systematycznie na poczet honorariów za książki, które powi
Mimo wszystko jestem jednak optymistą, aczkolwiek umiarkowanym. Wyrazem mego optymizmu może być między i
Zapytywany o światopogląd, nie określam go nigdy nazwą żadnego ze znanych kierunków filozoficznych. Mój światopogląd jest otwarty, ewoluujący ustawicznie, rewidowany i korygowany, i dbam o to, by nie dał się obrysować żadną ramką. Mam zresztą dość zasadnicze zastrzeżenia co do systematyki nurtów filozoficznych i systemów światopoglądowych. Uważam, że na przykład spirytualizm mieści w sobie materializmy wszelkich odcieni, jako szczególne, uproszczone przypadki. Parafrazując ideę Godła powiedziałbym, iż w obrębie każdego pomyślanego systemu pojęć i reguł, implikującego określone środki i metody poznawcze, występują problemy nierozwiązywalne środkami tego systemu. Prymitywne i ograniczone systemy światopoglądowe – wciskane dzisiejszemu człowiekowi jako jedynie słuszne i ostateczne wyjaśnienia wszechrzeczy – przy bliższej, krytycznej analizie ukazują swe płycizny i dziury, przez które przeziera ogrom ignorancji ich głosicieli. Dzieje się tak zapewne dlatego, że niezmiernie rzadko zdarzają się prawdziwi filozofowie-humaniści, to znaczy tacy, którzy oprócz dobrych chęci i bogatego zasobu hermetycznej nomenklatury posiadają rzetelną wiedzę matematyczno-przyrodni-czą, bez której całościowa synteza filozoficzna jest po prostu niewykonalna.
Dlaczego piszę? Głównie dlatego, że istnieje pewna liczba osób lubiących czytać moje książki. Gdyby nie to, prędko bym się zniechęcił, bo nie jestem zbyt wytrwały w walce z naporem twardej rzeczywistości. Chciałbym napisać jeszcze kilka książek, w tym co najmniej jedną naprawdę znakomitą. Poza tym chciałbym odwiedzić jeszcze kilka miejsc na świecie – zawsze jednak z perspektywą powrotu do mojego rodzi
Z pragnień zupełnie nierealnych – chciałbym, żeby doba miała trzydzieści sześć godzin. Nie dlatego, by więcej pracować, lecz – aby nareszcie móc się wyspać nieco dłużej, bo… z natury jestem leniwy. A drugie nierealne marzenie: żeby książki ukazywały się w terminie, a honoraria wystarczały na trochę więcej niż na podstawowe potrzeby życiowe…
Kwazar , kwiecień 1981
EKSTRAPOLOWANY KONIEC ŚWIATA
Zmierzch zapadał powoli, tak mi się przynajmniej wydawało… Może dlatego, iż podświadomie chciałem sobie wmówić, że zdążę przed nocą na umówione miejsce. Gdy jednak przeszedłem dalsze kilkaset metrów nieco przyspieszonym krokiem, ciężar plecaka dał znać o sobie poprzez wrzynające się w ramiona pasy. Droga wspinała się dość ostro w górę. Gdy wszedłem między świerki, wiedziałem już, że nic z tego… Ostatecznie, myślałem, nic się nie stanie, jeśli Karol poczeka na mnie do rana. Ma przecież namiot. Ale ja? Jeśli pogoda nie zmieni się w ciągu nocy, to jeszcze pół biedy, nieraz nocowałem pod krzakiem, nawet przy niższej temperaturze, w maju albo jeszcze wcześniej. Ale gdyby spadł deszcz, to już gorzej! Z pogodą w górach nigdy nic nie wiadomo. Szczególnie tu; pamiętam, jak pewnego razu po cudownie upalnym dniu – kąpałem się wtedy w lodowatej wodzie potoku – nagle, zupełnie niespodziewanie, nadciągnęła piekielna, letnia burza. Pioruny waliły nade mną i dokoła mnie, a ja siedziałem na nagim, trawiastym zboczu, rozebrany do slipów, bo plastykowy deszczowiec musiałem rozpostrzeć nad plecakiem pełnym prowiantu, który właśnie transportowałem na szczyt, gdzie czekała reszta kolegów, głodnych jak wilki i przeklinających mnie za guzdralstwo. A ja siedziałem tak, pragnąc przeczekać burzę, gdyż bałem się iść przez las, kiedy pioruny siekły po pniach świerków, aż ciarki przechodziły po grzbiecie…
Zmarzłem oczywiście prawie natychmiast, więc roztarłem plecy ręcznikiem, ale i to niewiele pomogło. Burza trwała przez dobre półtorej godziny, a potem ustała tak nagle, jak się rozpoczęła. Niestety, było już dość mroczno i nie widziałem dobrze nie przetartego, zarośniętego trawą szlaku.
Latarka jak zwykle w takich okolicznościach, okazała się zepsuta. Półprzytomny i drżący jak w febrze – gorączka nie dała na siebie długo czekać – zlazłem gdzieś w bok i nim się zorientowałem, odszedłem od szlaku na tyle, że nie mogłem go na powrót odnaleźć. Tymczasem ściemniło się do tego stopnia, że wpadałem dosłownie nosem na pnie świerków. Nie było sensu posuwać się dalej, tym bardziej, że nie byłem pewien kierunku. Położyłem się pod drzewem i owinięty w koc zasnąłem niespodziewanie dla samego siebie. Po jakimś czasie obudziło potrząsanie za ramię.
Swoim zwyczajem wymamrotałem przez sen: „zaraz, zaraz, już wstaję", bo wydało mi się, że jestem w domu i brat budzi mnie rano do pracy. Usłyszałem głośny wybuch śmiechu i poczułem, że to coś nie tak… Zerwałem się, momentalnie przytomny, i w świetle zapalonej latarki rozpoznałem postacie trzech kolegów, którzy nie mogąc doczekać się mojego powrotu do obozowiska, wyszli mi naprzeciw. Do dziś nie wiem, jak mnie znaleźli, z dala od szlaku, skulonego pod krzakiem. Oni twierdzili, że szli prosto na odgłos dzwonienia zębami, ale ja jestem skło
To było w ubiegłym roku, w Sudetach. Dziś nie mogłem liczyć na takie „cudowne ocalenie", bo po pierwsze było nas tylko dwóch, a po drugie – Karol i tak nie wiedział, od której strony mam nadejść, bo umówiliśmy się jeszcze w Krakowie na to spotkanie. A w ogóle Bieszczady to nie Sudety, teren dziki i z rzadka zaludniony..
Takie rozmyślania i wspominki nie dodawały co prawda otuchy, zważywszy na to, że właśnie ściemniło się zupełnie, a do przejścia pozostał co najmniej dwugodzi
Przez korony drzew przeświecał księżyc. Dróżka majaczyła niewyraźnie, poprzecinana długimi cieniami. Głupawo się czułem na myśl, że prawdopodobnie będę musiał przespacerować się nocą jeszcze z dziewięć kilometrów, i to pod górę, i przez cały czas lasem…
Wilków co prawda nie obawiałem się, było lato, ale sama świadomość ich obecności na tych terenach nie dodawała mi bynajmniej odwagi…
Każdy szelest kazał mi rozglądać się z obawą dokoła, a wyobraźnia układała kształty krzaków i ich cieni w budzące dreszcz widziadła. Nieświadomie przyspieszałem kroku i po chwili dopiero uświadomiłem sobie, że nieomal biegnę pod górę, nie czując nawet ciężaru plecaka. Słabe światło mojej latarki z trudem oświetlało ścieżkę, jeśli tak można nazwać pasemko zdeptanej trawy. Nagle ścieżka skręciła w lewo, trawersując zbocze. Zatrzymałem się i poświeciłem niżej latarką. Okazało się, że dalej również biegnie coś w rodzaju ścieżki, tylko nieco słabiej wydeptanej. Masz tobie! Tego tylko brakowało! Niezdecydowanie stałem na rozwidleniu ścieżki. Nagle pociągnąłem nosem i poczułem znajomy zapach: dym! Tu gdzieś musi palić się ognisko! Rozejrzałem się dokoła, ale nigdzie nie zauważyłem ani śladu ognia ani światła. Lekki wietrzyk wiał z lewej strony. Poszedłem ścieżką w tym kierunku. Zapach dymu stał się silniejszy. Po chwili zamajaczył w ciemności wśród drzew jeszcze ciemniejszy kształt niewielkiego budyneczku z dwuspadowym dachem. Okie