Страница 19 из 48
– Gdzie on idzie, ten kretyn, na duże koło…!
– Zamknęli go! Dał się zamknąć…!
– Albatros, Martyna, polem finiszuje Herezja…
– Herezja!!! – wrzasnęłam z całej duszy. – Dawaj, Herezja!!!
– Dawaj, Albatros!!! – zagłuszył mnie tłum.
– Albatros Herezja – mówił głośnik beznamiętnie. – Albatros Herezja, Albatros Herezja, Herezja Albatros…
Herezja szła jakby miała skrzydła. Trzy długości przed Albatrosem Szczudłowski obejrzał się i ściągnął konia.
– Czego ją trzymasz, kretynie?! – zawyłam dziko.
– Przecież już wygrał, o co ci chodzi? – uciszyła mnie Maria. – No dobrze, mam ją, ale od Albatrosa miałam więcej! Po co ci ta Herezja?!
Z ulgą oparłam się w fotelu.
– Samą jedną ją miałam, zaczynam od niej wszystko. Patrz, chora krowa, postanowiłam sobie grać wyłącznie dwa pięć za wszystkie pieniądze świata, konkretnie, dwoma biletami…
– I nie grasz wcale?
– Owszem, jednym. I tysiąc i
– Pewnie to samo, co mną, żeby mieć trzy triple od Herezji i dwanaście od Albatrosa…
Herezja z Albatrosem była fuksem potężnym. Tor grał czwórkę, Martynę, a napust był na Delię. Herezji, po jej ostatnich gonitwach, nikt nie liczył. Albatrosa grali głębiej wtajemniczeni albo też ci, co mieli oczy w głowie i patrzyli na paddock. Pan Zdzisio nie patrzył na paddock i nie należał do wtajemniczonych, ale za to grał na szatańskie pomysły i obłąkane fanaberie.
– Mam! – oznajmił z triumfem. – Mam dwa pięć! Proszę państwa, porządek za sto tysięcy!
– Za sto milionów – poprawiłam jadowicie. – Jak dadzą trzydzieści, skichamy się ze szczęścia!
– Ależ proszę pani…! Kto to grał?! Sto tysięcy co najmniej! Kwinta będzie potworna!
– Zaczął pan? – spytał Jurek.
– Nie. Zaczynałem Albatrosem. Ale mam porządek.
– Kwinty nie będzie wcale – ogłosił Waldemar. – Po Herezji spadło dziewięćdziesiąt procent.
– Albatros też byłby fuksem – powiedziała Maria z wyrzutem. – Na co ci była ta Herezja…
Pan Zdzisio pomylił się niewiele, zaledwie dwa i pół rażą, za porządek zapłacili 42 tysiące, wzbogaciliśmy się obydwoje mniej, niż sobie życzył. Monika Gąsowska zeszła ze mną na dół, upierając się, że chce zagrać.
– Niech pani sobie wybierze cokolwiek i zagra porządek – poradziłam jej.- Dwie kasy są po dziesięć tysięcy, reszta droższe. Z programu albo z paddocku, co pani woli.
Nie była kretynką i zaczęła się już orientować w tym całym szaleństwie. Zdecydowała się na wybór z paddocku, straciłam ją z oczu, w tripli miałam dwa konie z tych czterech możliwych i usiłowałam jakoś obegrać dwa pozostałe, żeby w każdym wypadku wyjść jakoś na swoje. Przypomniałam sobie szczęśliwie, że na ogół dwa konie mi przechodzą, triplę łamie dopiero trzeci, więc któryś z tych dwóch moich jest wysoce prawdopodobny i zagrałam mieszaninę, złożoną z czterech.
– Jadą na trójkę – usłyszałam konspiracyjną informację, wyjawioną przy kasie po 50 tysięcy.
Z roztargnieniem spojrzałam na informatora. A, jeden z tych grających na staje
go, Zameczek na nim jedzie, pcha się jak dziki. W ubiegłym sezonie stajnia Dwójnickiego była prawie najgorsza, w tym Zameczek wyciągnął ją ostro do przodu. Musiała to być jego zasługa, Dwójnicki się przecież nie zmienił, zmienił tylko staje
Sprawdziłam, że Zameczek na trójce stanowi pierwszą grę i zrezygnowałam. Niech go piorun strzeli, trudno, niech przychodzi beze mnie!
Po drugiej gonitwie pan Zdzisio wpadł w szał. Kwinta złamała mu się wprawdzie już pierwszym koniem, ale zaczął drugą triplę i grał porządek. Trójka, Zameczek na Odolanie, była druga, wygrał Kujawski na dwójce, idiotycznym koniu, Derkaczu, którego grałam wyłącznie ze względu na jazdę. Zdaniem pana Zdzisia porządek znów miał osiągnąć sto tysięcy i pchanie mu łopatą do głowy, że składał się z jednego faworyta-monstre, nie robiło na nim wrażenia.
– Nigdy porządek z faworytem nie może przekroczyć dziesięciu! – rąbała do niego Maria. – Czy pan tu przyszedł pierwszy raz?! Trójkę grał cały tor! Ze wszystkim!
– Ale nie z Derkaczem! Ostatnia gra!
– Ostatnia z faworytem! Napust był na trójkę! l z programu wychodziła!
– Komu wychodziła, komu nie – wymamrotałam z niechęcią.
– No dobrze, więc osiemdziesiąt – złamał się pan Zdzisio.
– Ja to grałam – powiedziała za mną Monika Gąsowska. – Naprawdę, myśli pani, że tak dużo zapłacą?
– E tam, dużo! Chała! Niech pani nie słucha tego głupiego gadania, pan Zdzisio jest fantasta! Mitoman i szaleniec!
Pan Zdzisio nie obrażał się za inwektywy, wielkie nadzieje stanowiły dla niego co najmniej połowę rozrywki, a permanentne pomyłki jakoś nie paczyły mu charakteru. Upierał się przy osiemdziesięciu tysiącach.
– Góra będzie dwa razy większa niż porządek – zawiadomił wszystkich pułkownik. – Zobaczycie!
– A ja to mam – powiedział Jurek. – Teraz kończę.
– Trzema?
– Trzema.
Nie pytałam go, jakimi, bo nigdy tego nie mówił i wcale mu się nie dziwiłam. Odwróciłam się do Moniki.
– Gra pani pierwszy raz w życiu?
– Na wyścigach pierwszy.
– To niech pani łupie ostro. Fuksy dzisiaj chodzą, ma pani szansę się wzbogacić. Pierwszy raz się wygrywa.
– Naprawdę? Słyszałam o tym. Rzeczywiście tak jest?
– Rzeczywiście. Wyjątek stanowią osoby urodzone w kwietniu…
Nie wytrzymałam, opowiedziałam jej o wydarzeniach, które rozgrywały się w moich oczach i w których nawet sama brałam udział. Pomiędzy ogłoszeniem wyników i ogłoszeniem wypłat upływało trochę czasu i zdążyłam.
Przyjechał kiedyś, dawno temu, mąż mojej przyjaciółki, umówiony, żeby mnie zabrać z tych wyścigów. Przez pomyłkę przyjechał za wcześnie, przed przedostatnią gonitwą, i znalazł się tu pierwszy raz w życiu. Przegrana byłam, podetknęłam mu program.
– Mów, co przyjdzie! – zażądałam.
Mąż przyjaciółki obejrzał program z wielką uwagą.
– Orsk mi się podoba – oznajmił po namyśle. – I Sałagaj. Orsk było to imię konia, Sałagaj nazwisko dżokeja, mąż przyjaciółki nie rozróżniał. Popędziłam do znajomego.
– Paweł, słuchaj, przyjechał Donat, jest tu pierwszy raz i typuje jeden trzy…
Jeszcze nie skończyłam mówić, a już Paweł wyciągnął 10 złotych z kieszeni.
– Gramy, ale już!
Dołożyłam drugie 10 złotych, zagrałam jeden trzy. Jeden trzy przyszło i za dwadzieścia złotych zapłacili 570. Na Orsku jechał jakiś Kostrupiec, uczeń zapewne, jechał ten jeden raz, nigdy przedtem i nigdy potem, i nikt go do ręki nie brał. Donat dostał od nas 57 złotych, dziesięć procent za typy i ogromnie się ucieszył.
– Wiecie, że to całkiem niezłe – rzekł z uznaniem. – Nic nie wydałem i dostaję pieniądze. Dobra, niech będzie, gram!
Wyasygnował 20 złotych w ostatniej gonitwie i oczywiście przegrał, bo to już było drugi raz, ale 37 złotych zysku mu zostało. Przy okazji obydwoje z Pawłem odbiliśmy przegraną.
Którejś niedzieli, też przed paroma laty, spotkałam na schodach własnego syna.
– Mamunia. Lej mnie w mordę – poprosił żałośnie. – Trzaśnij, ale zdrowo.
Zdziwiłam się nieco.
– Chętnie, dziecko, ale dlaczego? Niech wiem, po co mam czynić te wysiłki.
– Z dziewczyną przyszedłem, ona tu jest pierwszy raz i właśnie wytypowała trzeci kolejny porządek…
– A ty tego nie grałeś?! Kretynie!!!
Trzy ostatnie porządki były wstrząsająco fuksowe, za 20 złotych płacili przeszło 600, 800 i 1200. Mój syn okazał zidiocenie, które nie zasługiwało nawet na rękoczyny. Z genialną dziewczyną potem się ożenił, co aprobowałam w pełni, aczkolwiek talent do typowania minął jej bezpowrotnie. Powinien był znać sprawę, bo sam padł ofiarą podobnego numeru, przyjechał do mnie do Danii jako świeżo upełnoletniony gówniarz i, rzecz jasna, zabrałam go natychmiast na wyścigi na Amager. Dałam program, wyjaśniłam mniej więcej o co chodzi i zostawiłam go własnemu losowi. Jedną koronę na wifajfa dostał. Wytypował tego wifajfa pojedynczymi końmi, prezentując wątpliwość tylko w jednym miejscu, w trzeciej gonitwie, niepewny, co ma być, trójka czy ósemka. Skłaniał się ku trójce, ja zaś wpierałam w niego ósemkę. Zlekceważyłam sprawę i zapomniałam mu powiedzieć, że należy wpisać rezerwowe konie, rubrykę zostawił pustą, a komputerowi w tej kwestii było wszystko jedno. Gdyby wpisywał te rezerwowe, po kłótni oczywiście wpisałby moją ósemkę.
Przyszły jego wszystkie pojedynczo wytypowane konie i ta cholerna ósemka, z tym, że ta trójka została wycofana. Ósemka weszła na jej miejsce. Zapłacili dziewięć i pół tysiąca koron, dokładnie cenę włoskiego fiata. Dziecko nie mogło mi tego darować przez długie lata, aż do chwili kiedy wreszcie kupił sobie samochód za fundusze zarobione uczciwą pracą.
Ledwie zdążyłam skończyć snucie tych wspomnień, ogłosili wypłatę. Za porządek dali jedenaście tysięcy dwieście. Pan Zdzisio sklęsł w sobie i zmroczniał, ale tylko na krótką chwilę.
– Ale góra dwadzieścia siedem! – wykrzyknął z triumfem.
– Tripla idzie w miliony, a kwinty w ogóle nie będzie! – wyprorokował Waldemar.
– Masz? – spytałam Marię.
– Mieć, mam. Ale kończę jednym. Do spółki z Mieciem. Od Albatrosa kończyliśmy ścianą.
– Nic się nie martw, ja kończę trzema i też przegram. Nawet nie warto ich grać górą, bo ominęłam faworyty.
– Jak to? Nie masz Białasa?!
– Nie mam. I Bolka nie mam. Uczyniłam założenie, że fuksy przyjdą konsekwentnie, a zwracam ci uwagę, że Sarnowskiego też wyrzuciłam.
– No, Sarnowski jest grany, więc nie ma prawa przyjść. My go mamy, Miecio się upierał…
Stawka była piękna, siedem dwulatków, wśród nich zaś potomstwo najlepszych klaczy, linie Demony, Sinai, Konstelacji, Irandy. Dałam spokój ogierom, wybrałam do gry klacze, Simonę, Diodę i Andinę, bo na matkę tej ostatniej wygrałam kiedyś wielkie pieniądze i miałam nadzieję, że córka powtórzy uprzejmość. Faworytem była Kosmitka na Sarnowskim, łeb w łeb z Irkuckiem na Kujawskim. Pozostałe dwa, Szakłak i Terencjusz, nie liczyły się, ale na wszelki wypadek zagrałam je w porządkach. Rozum nakazywał uczepić się dwóch zaniedbanych faworytek, ale dusza tym razem stawiła mu opór i pozostałam przy niekonsekwentnych dziwactwach.