Страница 35 из 38
– Nie Widzisz? Mięso.
– A ty… nie chcesz, babciu?
– Żeby mnie tam zgnietli? – wzruszyła ramionami. – A w ogóle, to zębów nie mam, żeby jeść takie twardziele. Przecież to murlong, stary i pewnie łykowaty.
Pierwsi zdobywcy wracali właśnie niosąc triumfalnie w dłoniach krwawe ochłapy murlonga.
– Dawniej,to czasem dali kawałek mangura albo wipsa… Teraz to i murlong rzadko bywa.
– Żeby to chociaż podzielili sprawiedliwie… – mruknął jakiś przechodzący staruszek.
– Ej, gadacie głupstwa – obruszyła się babcia. – Jakby podzielili, to po ile by wyszło? Pół kęsa dla każdego. A tak, kto pierwszy, ten lepszy.
Achmat już po raz czwarty wycofywał się z kolejnej ulicy, którą chciał dotrzeć w głąb dzielnicy willowej. Za każdym razem drogę zastępował mu strażnik, pstrzył na numer i ręką wskazywał, że należy zawrócić. Jeden, do którego Achmat zbliżył się niespodziewanie, poparł niecierpliwy gest pogardliwym pomrukiem: "Dokąd, leziesz, łajzo czterocyfrowa" i sięgnął do wiszącej u boku długiej drewnianej pałki.
Achmat wycofał się w stronę osiedla, a potem obszedł wzgórze od wschodu, gdzie stok zbiegał w kierunku krzewów i wyrastającej za nimi ściany lasu., Tutaj, ukryty w wysokiej trawie, zmył z czoła pierwszą, czterocyfrową część swego numeru i stara
"Jak w grze liczbowej – pomyślał przy tym. – Licho wie, czy nie trafiłem kulą w płot".
Na wszelki wypadek przełożył do bocznej kieszeni mały ciśnieniowy pojemnik z gazami i umieścił w nozdrzach kapsułki filtracyjne.
Rozejrzawszy się wokoło, skierował się znów ku zgrupowaniu budynków na stoku. Od tej strony dzielnica willowa była widać mniej stara
Okna były przesłonięte matowymi, nieprzejrzystymi płatami jakiejś substancji – być może prymitywnie wyprodukowanego szkła albo jakiegoś tworzywa organicznego.
Dom przedstawiał się okazale w porównaniu z sąsiednimi; Achmat postąpił jeszcze kilka kroków w jego stronę.
– Przepraszam Waszą Równość – usłyszał za sobą pełen uszanowania głos strażnika, który wyłonił się zza krzaka. – Jego Równość Trzy przez Jeden jest chwilowo nieobecny.
– Ach, tak?… – uśmiechnął się Achmat, sięgając nieznacznie do kieszeni. – Pozwolę sobie wpaść później.
Zawrócił w stronę ulicy. Gdy mijał strażnika, dostrzegł jego badawcze spojrzenie kontrolujące numer. Coś jakby wyraz niepewności pojawiło się w tych bystrych oczach, wbitych w jego czoło.
Przeszedłszy wolno kilka kroków, Achmat odwrócił się nagle. Strażnik sprawdzał coś na trzymanej w dłoni kartce papieru.
– Coś nie w porządku? – Achmat zatrzymał się zwrócony ku strażnikowi.
– Nie, nic takiego, Wasza Równość. Proszę wybaczyć, obowiązek służbowy… – uśmiechnął się strażnik przepraszająco. – Nie znam Was osobiście, więc… – pozwoliłem sobie sprawdzić w rejestrze…
– I co? – Achmat patrzył wyczekująco.
– .No… oczywiście… nie ma tu numeru Waszej Równości… – bąknął strażnik, chowając świstek do kieszeni.
– Pokażcie to!
– Przepraszam Waszą Równość, ale…
– Pokażcie! – Achmat podszedł do strażnika i puścił w jego twarz strumyk gazu z ukrytej w dłoni butli.
Pod osłoną krzewów zaciągnął bezwładne ciało w głąb ogródka i ukrył wśród zarośli. Z kieszeni kombinezonu strażnika wydobył spis i przejrzał długą kolumnę liczb – zapewne rejestr tych, do których miejscowe władze nie żywiły zbytniego zaufania. Były w tym spisie pozycje zaczynające się od numerów trzy i czterocyfrowych, lecz oprócz nich było także sporo rozpoczynających się jedną lub dwiema cyframi. Oprócz oficjalnego niejako zróżnicowania na potomków Pierwszej Dziesiątki – którym, jakby dla podkreślenia szacunku należnego ich przodkom – przysługiwał tytuł "Waszej Równości" – oraz potomków pierwszych strażników i całej reszty istniały jeszcze dodatkowe, poufne podziały, związane zapewne ze stosunkiem poszczególnych osobników do ekipy, dyktatorskiej.
Achmat przepisał rejestr do notesu i pozostawiając uśpionego strażnika ukrytego w zaroślach ogrodu, wrócił przed budynek. Miał wielką ochotę zajrzeć do jego wnętrza, lecz postanowił nie pozostawiać dalszych śladów swej obecności tutaj. Co do strażnika, żywił cichą nadzieję, że – po odzyskaniu przytomności – nie będzie on chwalił się przed nikim swym brakiem czujności. W najgorszym razie, numer Dziewięć przez Trzy przez Dwa znajdzie się na czarnej liście…
Nim Achmat zdążył opuścić posesję, na ulicy dał się słyszeć jazgot zdezelowanego silnika i stary samochód terenowy zajechał przed dom.
Ukryty w żywopłocie, Achmat dostrzegł wysokiego mężczyznę w wieku czterdziestu paru lat, wyskakującego z pojazdu i zmierzającego w stronę domu. Mężczyzna ten, nim zniknął w drzwiach, rozejrzał się po ogrodzie i wrzasnął:
– Strażnik! Rozładować samochód!
Achmat odczekał chwilę, a potem podszedł ostrożnie do pojazdu. W jego tylnej części stało kilka koszy, wyplecionych z łodyg jakiejś miejscowej rośliny. W koszach było pełno dorodnych owoców i warzyw, połcie wędzonego mięsa oraz kilka butelek trunków z etykietkami najlepszych ziemskich wytwórni.
Wymknął się na ulicę i zawrócił w kierunku wschodniego stoku wzgórza, by obejść je od tylu. Po drodze nie napotkał już żadnych straży, nawet w pobliżu kilkunastu walcowatych pojemników, ułożonych na skraju lasu i obrośniętych zielskiem i krzewami.
"Cmentarz! – pomyślał z goryczą. – Cmentarz żywych ludzi!.'"
Sprawdził wskaźniki ukryte pod metalową klapką we wgłębieniu powierzchni pojemnika. Zasobnik pełen był hibernowanych ciał. Wyglądało, to na to, że stan hibernacji jest podtrzymywany przez działające wciąż urządzenia zasilane energię świetlną.
"Nie zdecydowali się na ich własnoręczna likwidację. Może dlatego właśnie pozostawili to tutaj, bez żadnego nadzoru: zęby i
Obszedł pojemniki sprawdzając stan wskaźników. Siedem było pełnych, jeden zawierał tylko kilkadziesiąt ciał.
"Prawie półtora tysiąca osób! " – podsumował, rozglądając się za Komorą witalizacyjną.
Znalazł ją nieco dalej… A raczej to, co zostało z niej po pięćdziesięciu łatach dewastacji.
– Trzeba ich tu wezwać – powiedział do siebie, przekręcając guzik kombinezonu.
– Komandorze, Silva, zgłoście się!
W zaroślach za wzgórzem było zacisznie i spokojnie. Lekki wietrzyk przynosił tu zapach dymu z ognisk palonych przed lepiankami Osiedla, niebo nad wzgórzem było zabarwione żółtawą poświatą rozproszonego światła, które odbijało się od mieszaniny dymów i mgły, nadciągającej od jeziora.
Od czasu do czasu wiatr przynosił odgłosy chóralnych śpiewów lub pojedyncze okrzyki.
Potężna kamie
– Dziwne, że nie pilnują tych pojemników…
Bądź co bądź, jest w nich niebezpieczny ładunek: tysiąc paręset osób, które znają prawdę. Przecież to żywa biblioteka pamięci! – powiedział Silva, opierając dłoń na ciepłym jeszcze od niedawnego słońca masywnym korpusie jednego z zasobników, pod którym obozowali.
– Wcale się nie dziwię… – Sloth spokojnie popijał gorącą kawę, siedząc oparty plecami o pojemnik. – Widziałeś, jak rozprawili się z aparatura witalizacyjną. Tych ludzi nikt tu nie potrafi wskrzesić. Są żywi, ale śpią snem wiecznym i nigdy nikomu nie opowiedzą prawdy o Ziemi…
– My możemy ich ożywić! Wystarczy, że przetransportujemy tu aparaturę ze statku.
– To nie wystarczy. Musisz jeszcze postarać się o żywność dla nich, a potem wyjaśnić im, co się stało…
– Wciąż nie widzę zasadniczych przeszkód. Widziałeś to pole ziemniaków. Zwierzyna też jest w okolicy, mamy trochę broni… Można by stworzyć coś w rodzaju oddziału partyzanckiego w okolicznych lasach… Nie musielibyśmy ożywiać wszystkich, wystarczyłoby… trzystu, pięciuset… – Silva snuł z zapałem swój plan działania. – Uzbroimy ich, a potem…
– Właśnie, co potem? – uśmiechnął się Sloth – Kogo będziesz zabijał?
– No… tych, tam… którzy tyranizują cały ten tłum biedaków… Zresztą, niekoniecznie trzeba ich zabijać…
– I co dalej? Przypuśćmy że obejmiesz władzę… Daruję ci na razie obmyślanie posunięć gospodarczych, ale spróbuj wyobrazić sobie pierwsze chwile po takim, nawet bezkrwawym, zamachu stanu… Przecież będziesz miał przeciw sobie całe osiedle? Będziesz musiał zastąpić strażników z pałkami – swoimi ludźmi, uzbrojonymi w porażacze. Ludność osiedla uważać was będzie za najeźdźców, którzy przybyli tu odebrać im to wszystko, co w ich przekonaniu stanowi ich własne osiągnięcia, ich najlepszy z możliwych – świat! Zastąpisz dyktaturę, do której: przywykli i którą zaakceptowali – terrorem, co wzbudzi w nich odruch oporu! Na kim oprzesz się w tym społeczeństwie? Na garstce starców, pamiętających jeszcze Ziemię i wydarzenia sprzed pięćdziesięciu lat? Jestem pewien, że wielu z nich na tyle już zdzieci