Страница 34 из 38
– A jeśli jestem? – uśmiechnął się Sloth.
– E, tam. Ziemia… – starzec przymknął mętne teraz, pijane oczy. – Ziemia jest bardzo daleko i nic nie może nam po… zrobić! – poprawił się szybko, przytomniejąc nagle i rozglądając się z lękiem.
– Nie bój się, Pak! – powiedział Sloth, wstając. – Ziemia jest wszędzie tam, gdzie są ludzie, którzy ją pamiętają. A to, co piłeś, to był prawdziwy dżyn!
Wyszedł szybko, z książką pod pachą, pozostawiając starca z miną wyrażającą zupełną dezorientację.
Achmat skręcił pomiędzy pierwsze domy a Silva poszedł dalej, aż do drogi, wyłożonej kamie
U wylotów uliczek, dochodzących do drogi spomiędzy domków i willi, stali pojedynczo lub parami mężczyźni wsparci na długich, drewnianych pałkach i bacznie obserwowali idących. Silva przeszedł umyślnie blisko jednego z nich i spojrzał na jego numer. Składał się on z trzech części: dwie cyfry łamane przez coś tam i jeszcze raz przez coś.
"Strażnik, wnuk strażnika. – pomyślał Silva. – Zdaje się, że władza jest tu przywilejem dziedzicznym".
– Ej, ty, tam! – usłyszał nagle za sobą.
Drgnął wewnętrznie, ale szedł dalej, nie oglądając się za siebie. Paru spośród idących obejrzało się, ktoś przystanął.
– Ty, w czystym kombinezonie!
Silva usłyszał kroki za sobą, jakaś ręka spadła na jego ramię. Zatrzymał się.
– Do mnie mówisz? – spytał, odwracając się powoli.
Zobaczył twarz strażnika, którego mijał przed chwilą.
– Do ciebie. – Strażnik spojrzał przelotnie na czoło Silvy. Dokąd to, z pustymi rękami?
– Tam – powiedział Silva, wskazując głową w stronę posągu.
– On jest ze mną – powiedział jakiś starszy mężczyzna, potrząsając dużym workiem, który niósł. – To mój brat.
Strażnik porównał numery.
– Jaki tam brat! – powiedział z powątpiewaniem, puszczając ramię Silvy.
– Cioteczny, panie strażnik! – mruknął tamten, biorąc Silvę pod łokieć. – Chodź, Bent.
O kilkanaście kroków dalej puścił łokieć Silvy i zmrużywszy oko powiedział:
– Dziś ja tobie, jutro ty mnie!
Szli dalej obok siebie. Silva patrzył na posąg. Przedstawiał głowę mężczyzny o małych oczach, z długą brodą i wąsami. Na jego czole widniała wykuta wielka cyfra "l". W miarę zbliżania się do posągu dostrzegł, że jest on zbudowany z odrębnych, mniejszych i większych brył kamie
– Nie lubisz strażników? – spytał ostrożnie mężczyznę z workiem.
– Nie lubię, jak się człowieka czepiają bez powodu – mruknął – ale co byśmy zrobili bez nich gdyby przylecieli tamci…
– Kto?
– No, przecież wiesz, kto może przylecieć. Ci obrzydliwcy, oprawcy, gnębiciele! – W jego oczach zapalił się autentyczny płomień nienawiści. – Żeby ich baradarak rozszarpał!
W miejscu, gdzie potężna głowa wyrastała ze zbocza, Silva zauważył mały w porównaniu z posągiem szary budynek. Przy nim kończyła się droga. Ludzie podchodzili do stojących przed budynkiem strażników i pod ich czujnymi spojrzeniami opróżniali swoje worki i torby do skrzynek, ustawionych na placu. Strażnicy notowali coś skrzętnie, ludzie odchodzili i wracali drogą ku osiedlu, zwijając puste torby. Co pewien czas strażnicy odnosili napełnione skrzynki do wejścia budynku, gdzie odbierał je ktoś z wnętrza.
Obok budynku Silva zauważył stojący samochód terenowy. Pojazd był w stanie kompletnej, ruiny, lecz w pewnej chwili, gdy Silva zatrzymał się na skraju placu, ktoś uruchomił silnik i ruszył, zakręcając ostro i trąbiąc na pieszych, pomknął w dół po kamienistej drodze, z jazgotem żelastwa i rykiem klaksonu.
Kilka osób, odskakując w ostatniej chwili na pobocze, cudem uniknęło potrącenia.
– Co to za wariat? – spytał Silya przypadkowego towarzysza, który wracał właśnie z opróżnionym workiem.
Mężczyzna spojrzał na niego ze zgrozą i rozglądając się trwożnie dokoła, wyszeptał:
– Co ty? Nie poznałeś? Przecież to był Trzy łamane przez jeden, syn Trójki! Samego Morlena!
– Ale… przecież omal że nie rozjechał paru osób tym straszliwym gratem! A strażnicy nawet go nie zatrzymali!
Mężczyzna patrzył na Silvę wciąż tym samym spojrzeniem, pełnym świętego oburzenia.
– Jak to? Zatrzymać? Przecież to syn Trójki!
– A kimże on jest, że wszystko mu wolno?
– Czyś ty, chłopie, zwariował? Pytasz, kim on jest? On jest synem Trójki, i nie musi być nikim więcej!
Wyjaśniwszy tę kwestię, mężczyzna odwrócił się nagle, pozostawiając Silvę z niezbyt mądrą miną.
Od strony posągu zachrypiało coś nagle i potężny głos megafonu osadził na miejscu leniwie wędrujący tłumek wchodzących i schodzących.
"Witamy was w Dniu Wdzięczności i dziękujemy za waszą ofiarność, którą uznajemy za poparcie i uznanie dla naszych wysiłków – mówił megafon, umieszczony w szczelinie między wargami posągu. – Wasze Dobrowolne Dary posłużą dla umocnienia naszych sił obro
Nie pozwolimy uczynić się niewolnikami, jak ci nieszczęśliwcy, którzy mieszkają na Ziemi i cierpią ucisk swych Władców i Dozorców. Obronimy nasz szczęśliwy, dostatni świat, który ku lepszemu jutru zmierza pod wodzą Genialnej Jedynki i jego wiernych pomocników, pod ochroną naszej czujnej straży! Precz z najeźdźcami z Ziemi!"
Okrzyk z tysiąca piersi wstrząsnął powietrzem. Ku niebu wzniosło się tysiąc zaciśniętych pięści, grożąc dalekiej planecie… Silva poczuł ciarki na plecach.
"A teraz komunikat o pracach publicznych. W nadchodzącej dekadzie do prac rolniczych udadzą się osoby, u których pierwsza część numeru kończy się cyfrą cztery. Pozostali obywatele przystąpią do prac w kamieniołomach i przy transporcie budulca. Rozpoczynamy budowę następnego fragmentu pomnika Bohaterów Pierwszej Dziesiątki, któreg pierwszą część ukończyliśmy po dziesięciu latach ofiarnych wysiłków całej ludności.
Gotowy pomnik upamiętni na wieki wspaniały wysiłek tych dziesięciu dzielnych ludzi, którzy stworzyli naszą nową ojczyznę".
Tym razem tłum nie wzniósł żadnego okrzyku, a Silvie wydało się nawet, że wszystkie plecy przygarbiły się nieco…
Sloth kluczył uliczkami, oglądając osiedle i podsłuchując rozmowy ludzi. Zorientował się z nich, że trafili na dzień wolny od pracy, zwany tu Dniem Wdzięczności. Święto to, przypadające raz na dwanaście tutejszych dni, wiązało się z przykrą dla mieszkańców powi
– Już drugi raz nie składasz Dobrowolnych Darów, obywatelu Numer Taki to a Taki łamany przez Owaki – krzyczeli strażnicy, wywracając wszystko do góry nogami.
Gospodarz lepianki lamentował głośno, dzieci darły się niemiłosiernie, aż strażnicy, znalazłszy plastikowy pojemnik wódki i parę pęczków rzepy na zakąskę, odczepili się wreszcie. Sloth obserwował tę scenę przysiadłszy na kamieniu po drugiej stronie ulicy.
Widział, jak gospodarz splądrowanego domu odprowadza wzrokiem odchodzący patrol, a twarz jego wypogadza się w miarę jak się oddalają.
– Nie martw się, bracie! – powiedział Slotn. podchodząc do poszkodowanego. – Mam jeszcze trochę.
Wyciągnął butelkę i potrząsnął nią przed nosem mężczyzny, który uśmiechnął się przyjaźnie, zapraszając gestem do wnętrza rudery. Sam wyszedł na chwilę i wrócił, dzierżąc spory połeć wędzonego mięsa i koszyk ogórków.
– Niedoczekanie ich, złodziei, żeby co ode mnie dostali! – powiedział, stawiając wiktuały na nędznym stole. – U mnie jest bieda, nie ma co do gęby włożyć.
Zaśmiał się, krojąc plastry mięsiwa nożem z zaostrzonego kawałka stalowej blachy.
– Złapią cię kiedyś – powiedział Sloth.
– To i złapią. Przecież oni dobrze Wiedzą, że ludzie mają więcej niż pokazują. Ale nie u każdego potrafią znaleźć.
– Z kłusownictwa? – spytał Sloth, Wskazując na mięso.
– A jak? Myślałeś, że z rynku? Kto by tam miał czas godzinami wyczekiwać?!
Wypili, pogadali i Sloth wyszedł po kwadransie z paroma nowymi wiadomościami. Niezawodny środek do zawierania znajomości kończył się niestety w jego butelce. Należało wracać.
Skierował się znów w stronę centralnego placu osiedla. Uszu jego dobiegł głośny warkot gdzieś nad głową. Rozejrzał się. Od strony wzgórza nadlatywał śmigłowiec. Silnik charczał i krztusił się ostatnim tchem, aż strach było patrzeć, a co dopiero wyobrazić sobie podróż takim gruchotem. U spodu tej latającej trumny uwieszony był na linach jakiś ciemny tobół.
Nagle ze wszystkich lepianek wybiegać zaczęli ludzie. Z nożami w dłoniach pędzili na złamanie karku w stronę środka rynku, nad którym zawisł śmigłowiec ze swym ładunkiem. Sloth przystanął i potrącany przez przebiegających, obserwował rosnący tłum. W pewnej chwili śmigłowiec obniżył się znacznie, odczepiono liny i ogromny, ciemny kształt pacnął o ziemię. Pokrył go zaraz mrowiący się tłum.
– Go się dzieje? – zagadnął Sloth jakąś staruszkę siedzącą ze stoickim spokojem na progu pobliskiej lepianki.