Страница 31 из 38
5. Autopsja, czyli prawie cała reszta prawdy o planecie Ksi
Sloth zatrzymał się i patrzył wzdłuż brzegu jeziora w kierunku, z którego przybyli. Szeroki, łagodny łuk zatoki błyszczał zielenią spokojnej wody. Na przeciwległym jej krańcu, ponad zaroślami schodzącymi do samego brzegu można było jeszcze dojrzeć celujący w zenit dziób rakiety patrolowej, lecz była to już tylko cienka igiełka na tle szaroniebieskiego nieba nad horyzontem. Słońce osiągnęło najwyższy punkt swej drogi i przyjemnie grzało poprzez kombinezony. Gdyby nie lekki, wilgotny powiew znad wody, byłoby bardzo gorąco.
– Odpocznijmy – powiedział Sloth i zrzucił z ramienia pasek torby.
Achmat i Silva zatrzymali się obok i wszyscy trzej wystawili twarze na ożywczy wiaterek, który marszczył lekko wodę jeziora.
– Co za klimat! – westchnął Silva. – Tu dopiero można żyć!
– W tej strefie przez cały rok jest podobnie – dodał Achmat. – Oś obrotu planety jest nieznacznie nachylona do płaszczyzny orbity. Rok trwa kilkakrotnie dłużej niż na Ziemi, ale jego długość nie ma żadnego znaczenia, bo pory roku praktycznie nie występują.
– Hę godzin trwa tutaj doba? – spytał Sloth. patrząc w kierunku słońca poprzez ciemne okulary. – Osiemnaście godzin?
– Około szesnastu. Musimy się pospieszyć by dotrzeć przed nocą do osiedla. – Achmat sprawdził godzinę i przeliczył czas na kalkulatorze wmontowanym w zegarek. – Zachód słońca za trzy i pół godziny.
– Tylko szesnaście! – zdziwił się Sloth. – No tak. Teraz rozumiem!
– Co, komandorze? – Silva przysiadł na dywaniku zielonobrunatnych porostów ścielących się pod ich stopami.
– Dziwiłem się, czytając zapiski Pradziadka, że tak niewiele napisał o życiu prywatnym osadników… A oni po prostu nie mieli na nie czasu! Dzień pracy kończył się o zmierzchu, a potem szli spać. Wymarzona planeta dla twórców nowego społeczeństwa, bez holowizji i masowych rozrywek, bez problemu spędzania wolnego czasu, którego po prostu nie ma!
"Pradziadkiem" nazwali umownie staruszka z Alfy, gdy się okazało, że brak danych do ustalenia jego tożsamości. W notatkach rzeczywiście trudno było doszukać się szczegółów dotyczących osadników. Widać staruszek – wówczas aktywny komendant straży, sławetna Jedenastka, postrach głosicieli wywrotowych haseł – tak wiele czasu poświęcał na gromadzenie zasług i wspinania się po szczeblach władzy, że po prostu niezbyt się orientował, co robią ludzie w osiedlu. Znacznie lepiej poinformowany był o obyczajach mieszkańców bunkra.
– Nawet gdyby zanotował wszystko dokładniej, teraz i tak nie byłoby to aktualne – stwierdził Silva, posilając się koncentratem z tuby.
Jakieś drobne zwierzątko wybiegło z zarośli – szara kulka sierści na sześciu szczudłowatych nóżkach – i przypadłszy do brzegu o kilkanaście kroków od siedzących ludzi, zanurzyło w wodzie cienki, trąbkowaty ryjek.
– Podoba mi się tutaj! – westchnął Silya, przeciągając się leniwie. – Może by tak… zostać, komandorze?
– Napisz raport, rozpatrzy się… – uśmiechnął się Sloth. – O ile nie zmienisz zamiaru po dokładniejszym rozejrzeniu się w osiedlu…
– O, właśnie. Jak się do tego zabierzemy, komandorze? – wtrącił Achmat, skubiąc liście jakiegoś zielska rosnącego przy brzegu. – Miałeś jakiś plan działania…
– Przede wszystkim musimy tam dotrzeć przed nocą.
Wstawali niechętnie, bo nogi, odwykłe od długich marszów, musiały dźwigać ciężar ich ciała o kilkanaście procent większy niż na Ziemi. Do tego jeszcze każdy niósł sporo ekwipunku, broń, żywność.
Sloth uparł się, by wylądować możliwie daleko od osiedla, które bez trudu znaleźli przy użyciu detektorów podczerwieni, obserwując planetę z orbity. Zlokalizowano je w jednym z punktów wytypowanych jeszcze przed wyruszeniem Konwoju z Ziemi. Rejon ten był stosunkowo najdokładniej zbadany w czasie automatycznych sondowań. Fotomapy, które przywieźli, z Ziemi, były bardzo dokładne.
Półwysep zaczynał rysować się przed nimi rozdzielając szarozieloną krechą wodę od nieba. Słońce przechylało się ku zachodowi, świecąc im teraz prosto w oczy. Zarośla gęstniały, sięgając do samej wody i chwilami musieli przedzierać się pośród sterczących z ziemi grubszych łodyg i pni, z których wyrastały gałęzie, kryjące ostre, zdradliwe kolce wśród mięsistych liści o kolorze skórki dobrze wypieczonego chleba, albo zielonych jak woda w jeziorze.
U nasady półwyspu zaczynały się wyższe krzewy i drzewa o niekształtnych, gęsto na wylot podziurawionych pniach. Z tych dziur wyglądały jakieś monstrualne, pierzaste stwory o ogromnych, żółtych oczach, z niewiarygodną prędkością uciekające, gdy się zbliżali, lub pod-fruwające wyżej, tam gdzie gęste korony drzew splatały się gałęziami i zamykały nad idącymi nieprzejrzystym stropem.
Tutaj, wśród drzew, było chłodniej, szło się znacznie lepiej, z mniejszym wysiłkiem.
Raz tylko drogę przecięło im stadko większych zwierząt, przypominających duże, plamiste psy o wielkich głowach i mięsistych, grubych ogonach jak u kangura. Przystanęli z miotaczami gotowymi do strzału, lecz zwierzęta zbiegły po pochyłości brzegu i zanurzyły się w wodzie tak, że tylko końce ogonów sterczały nad powierzchnią.
– To chyba… mangur cętkowany, z rodziny ogonodysznych – powiedział Achmat. Podrażniony może być niebezpieczny. Jest drapieżnikiem, ale żywi się głównie zwierzyną wodną.
– A ty skąd wiesz? – zdziwił się Sloth.
– Czytywałem raporty o tej planecie. Na wachtach miałem sporo czasu.
Brzeg skręcał ostro w prawo, wcinając się w toń jeziora. Szli dalej, coraz ostrożniej i wolniej. Zapadał zmierzch, niebo nabierało odcienia brudnego fioletu. Nie widzieli zachodzącego słońca, zasłaniała je gęstwa lasu porastająca środek półwyspu. Posuwali się tuż nad wodą, wygładzającą się w lustro, odbijające kolor nieba. Ponad toń wystrzelały czasem, w różnych odległościach od brzegu, fonta
Las skończył się nagie, odsłaniając rozległą równinę, porośniętą niską rośli
– Pójdziemy dalej brzegiem jeziora, w kierunku końca półwyspu – powiedział Sloth rozglądając się po równinie.
Ściemniało się szybko. Przedarli się przez pas gęstych, kolczastych zarośli, za którym rozciągało się ogromne pole porośnięte niskimi, posadzonymi w rzędach, ciemnozielonymi kępkami roślin. Achmat wysunął się do przodu i sięgnął do najbliższego krzaka. Oglądał przez chwilę zerwany pęd.
– Jesteśmy w domu! – powiedział, podając go Slothowi. – To kartofle.
Pole kartofli sięgało do samego brzegu jeziora. Szli dalej jego skrajem, rozglądając się czujnie.
– Tam! – wskazał nagle Silva. – Co to może być?
Wśród pola, o jakieś dwieście metrów od nich, widniał ciemny, stożkowaty kształt. Obok niego poruszała się jakaś zgarbiona sylwetka.
– Achmat – powiedział Sloth cicho. – Zobacz z bliska.
Posuwając się na czworakach wzdłuż bruzdy między rzędami kartoflanych krzewów, Achmat zbliżył się do stożkowatego obiektu. W gęstym już mroku dostrzegł niski szałas z gałęzi wiązanych witkami pnączy. Ktoś wpełzł do środka, skąd słychać było lekkie postukiwania, jakby patykiem o blachę.
Z szałasu wynurzył się człowiek. Nie był młody, plecy miał zgarbione i postękiwał prostując grzbiet. W jednej ręce trzymał blaszane naczynie, w drugiej – coś w rodzaju łyżki wystruganej z drewna. Potoczył wzrokiem wokoło, wypatrując czegoś w kartoflisku, a potem, jakby uspokojony, zgiął się w pół i z powrotem zniknął pod daszkiem z gałęzi.
Achmat odczekał jeszcze kilka minut i wycofał się powoli o kilkanaście metrów, a potem, nisko schylony, pobiegł w stronę towarzyszy.
– To pewnie dozorca pilnujący pola – powiedział, kładąc się w bruździe obok Slotha.
– Tylko jeden?
– Chyba tak. Szałas jest bardzo mały, dwóch by nie wlazło.
– Trzeba z nim porozmawiać – zadecydował Sloth. – Chodźmy.
– Zobaczy, że nie mamy numerów! – zaniepokoił się Achmat.
– Nic nie szkodzi. Kiedy opowie, że widział Nienumerowanych, nikt mu i tak nie uwierzy.
Wstali i ruszyli bruzdą w kierunku szałasu. Nać ziemniaków szeleściła o tkaninę kombinezonów. Człowiek w szałasie musiał usłyszeć nadchodzących, bo wyskoczył stamtąd nagle podnosząc dłoń do ust. Rozległ się wysoki, przejmujący gwizd, który urwał się natychmiast.
– Ej, czego wy tam?… – głos jego drżał lekkim niepokojem. – Straszycie człowieka po nocy! Jak chcecie kartofli, to nakopcie sobie, tylko z brzegu, jeden cały rząd, albo dwa, i potem wyrównać bruzdę, żeby nie było widać…
– Pozwalasz? – spytał Sloth.
– A jak nie pozwolę to co, nie weźmiecie? – zaśmiał się nerwowo dozorca. – To i tak przecież nie moje tylko wspólne. Mało to ludzie nakopią po nocach…
– A od czego tu jesteś? Masz pilnować, czy nie?
– Mam odpędzać maagury i trykwy. O ludziach nikt nic mi nie mówił – znów się roześmiał ulegle, pojednawczo.
– Mangury? Przecież one nie żrą kartofli – włączył się Achmat. – One żerują w wodzie.
– W wodzie też. A kartofle… Może kiedyś, jak nie było, to nie żarły. One żrą wszystko, nawet jeden drugiego. Widziałem, jak Jeden łamane przez Dwanaście strzelał do mangurów. One zawsze chodzą stadem. Zabity upadł, a tamte od razu rzuciły się żreć go. Na kawałki rozdarły. Jeden łamane przez Dwanaście musiał od razu całe stado wystrzelać, żeby zostało trochę mięsa. Byłem na nagonce. Dostałem kawałek. Delicje!
– A ty, tutaj, czym je odpędzasz?
– Gwizdkiem. Boją się tego.
– Mógłbyś zapolować, jeśli takie smaczne.
– Kiedy mówię, że stadem chodzą. I z czego strzelać? A poza tym, to przecież zabronione!
– A Jeden łamane przez Dwanaście może?
– On Wszystko może, bo to syn Jedynki. Dwunasty, ale syn. A wy, co? Może… kłusujecie?