Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 23 из 42

Udało mi się opanować oszołomienie.

– Zaraz, proszę pani, chwileczkę! – wrzasnęłam gorączkowo. – O co tu w ogóle chodzi, ja nic z tego nie rozumiem! Niechże mi pani cokolwiek wyjaśni! Po co oni mi podrzucili tę głowę Heleny i kto to jest…

Przerwała mi.

– A, to jednak! A ja od razu mówiłam, że jej tę głowę odcięli. On się nazywa Libasz, ten gość, a jak naprawdę, to nie wiem. Oni tak panią ostrzegają, bo się boją panią zabić, żeby za dużo szumu nie było, a jakby pani miała te papiery, to by je kto znalazł, policja albo co. Oni zabili tego drugiego. A teraz to ja już muszę iść, bo do samolotu wołają. Do rodziny jadę. A do pani list wysłałam.

Rozłączyła się. Pociemniało mi w oczach. Gdybym miała obie nogi w porządku, za dziesięć minut znalazłabym się na lotnisku. Zanim wepchną pasażerów do samolotu, upłynie jeszcze trochę czasu, zdążyłabym złapać tę cholerną Judytę. Kretyńska kość mnie hamuje, samo złażenie ze schodów po jednym stopniu zabierze z kwadrans, a jeszcze tam, przemarsz z parkingu… Mogłabym zadzwonić na lotnisko, żeby ją zatrzymali, ale nie będę przecież robić babie koło pióra, Helena nie żyje, a kto wie, zabiliby może i ją…

Na lotnisko jednakże zadzwoniłam i spytałam, dokąd leci najbliższy samolot, ten, który właśnie bierze pasażerów. Okazało się, że do Montrealu. No tak, ta facetka wie, co robi, odgradza się od złoczyńców oceanem. Bardzo rozsądnie.

Odłożyłam słuchawkę i znów spróbowałam pomyśleć, co wychodziło mi jeszcze gorzej niż przed tym telefonem Judyty. Facet nazywa się Libasz, No świetnie i co mi z tego? Libasz… Zaraz…

Żadnego Libasza nie znałam, ale nazwisko plątało mi się mętnie po zakamarkach pamięci. Musiałam je słyszeć. Ciekawe od kogo…? Nie kojarzyło mi się z nikim i z niczym, ale ktoś je chyba wymienił. Mam się nie wtrącać. W co się wtrącam, o rany?! No owszem, roztrąbiłam potężną aferę i wetknęłam kij w mrowisko, ale nic z tego nie wynikło, aferzyści prosperują nadal. Nie lubią mnie, to pewne…

Zaraz, ona wysłała do mnie list, może z niego się czegoś dowiem? O Libasza zacznę pytać wszystkich znajomych, ale nie jest wykluczone, że napomknął o nim jakiś obcy człowiek i ze znajomych pożytku nie będzie. Diabli nadali i szlag jasny żeby to trafił.

Opanowałam myślopląs, sięgnęłam po długopis i porządnie zapisałam cały komunikat owej Judyty. Co ona powiedziała…? Libasz, papiery i czarna teczka…

Czarną teczkę oczyma duszy ujrzałam jak żywą. Posiadał coś takiego mój ostatni chłop, widziałam ją, nadwerężona już była nieco i nadgryziona zębem czasu, pękato wypchana papierami. Plątała mi się po mieszkaniu chyba jeszcze i później, po zerwaniu wszelkich kontaktów, ale bez papierów, pusta. Prawdopodobnie wyrzuciłam ją do piwnicy, pchałam tam wszystko co niepotrzebne, w tym pozostałości po trzech mężach, dziada z babą w tej piwnicy brakowało, nogi nie było gdzie postawić…

Westchnęłam ciężko i zadzwoniłam do policji.

Na kapitana Borkowskiego trafiłam prawie od razu. Nie czynił mi żadnych wyrzutów, może dlatego, że zaczęłam od uroczystej obietnicy, iż teraz wreszcie powiem prawdę.

– My od początku wiemy, że pani coś ukrywa – rzekł beztrosko. – Jeśli pani pozwoli, to ja wpadnę za godzinę…

Pozwoliłam bardzo chętnie. Był to ostatni telefon, jaki udało mi się załatwić, ponieważ zaczął padać deszcz. Nasza instalacja telefoniczna mokrej pogody nie lubi, przestała normalnie łączyć i nie zdołałam się dodzwonić do nikogo. Kiedy zabrzęczał gong u drzwi, ze szczerą ulgą odczepiłam się od urządzenia i poszłam otworzyć, przekonana, że to kapitan.

Za drzwiami stał obcy facet z wielką paką w objęciach.

– Przesyłka dla pani Chmielewskiej – powiedział.

Zdziwiłam się.

– Przesyłka? Skąd?

– Z poczty.

– A, z poczty…

Żadnej przesyłki nie oczekiwałam, ale nie był to powód, żeby odmawiać przyjęcia.

Poza tym, mogli mi przysłać książki, zdarzało się. Pokwitowałam na podetkniętym formularzu, facet położył pakę na stoliku, dałam mu dwa złote, podziękował i poszedł.

Zawartość pakunku ciekawiła mnie, spróbowałam go podnieść. Nic z tego, ważył dwie tony, takie ciężary to nie na moją nogę. Rozejrzałam się w poszukiwaniu nożyczek, znalazłam akurat największe, półmetrowej długości, ale pogodziłam się z nimi, bo spacery, nawet tylko po mieszkaniu, żadnej przyjemności mi nie sprawiały. Rozcięłam sznurek i taśmę klejącą, po czym nagle przyszło mi do głowy, że jak na książki ciężar jest zbyt wielki. Co może być takie ciężkie? Bomba…?

Wątpiąc w bombę, na wszelki wypadek przytknęłam do paki ucho i posłuchałam.

Nie cykało. Zatem, jeśli nawet bomba, to nie zegarowa i z mieszkania w pośpiechu wybiegać nie muszę. Zdejmując papier z tekturowego pudła, zdążyłam się zastanowić, co zabrałabym ze sobą, żeby nie uległo zniszczeniu, wyszło mi, że książki, dwa tysiące książek wynieść z domu w minutę, no nie, tego nawet zły duch nie dokona…

Kapitan zadzwonił w momencie, kiedy przecięłam narożniki i rozchylałam boki pudła, wypełnionego uszczelniającą gąbką i czymś dużym w folii. Otworzyłam mu drzwi.

– Nie wiem, czy nie naraża się pan na niebezpieczeństwo – powiedziałam z troską.

– Dostałam tajemniczą przesyłkę i właśnie ją zamierzam obejrzeć. Nie tyka.

Kapitan odwrócił się do mnie, potem spojrzał na zaśmiecony stolik i uczynił krok ku niemu.

– Ma pani jakieś obawy? Może lepiej, żebym ja to rozpakował?





Mój hol odbiegał rozmiarami od placu Defilad. Zdążyłam zamknąć drzwi i uczynić dwa kroki, dzięki czemu znalazłam się przed nim.

– Już niewiele zostało, jak pan widzi. Co do pana natomiast…

Chciałam powiedzieć, że spadł mi jak z nieba, bo niewątpliwie zdoła podnieść ten ciężar, ale nie dokończyłam zdania. Rozchyliłam folię i ujrzałam pod nią zawartość zasadniczą.

Na bardzo długą chwilę odjęło mi mowę i zaparło dech.

Żeby chociaż ta cholerna głowa z gipsu była biała, robiłaby może mniejsze wrażenie, to nie, pomalowali ją. Wyglądała jak żywa. Helena Wystrasz oczywiście, rozpoznałam ją w mgnieniu oka.

Trwałam w odrętwieniu, kurczowo ściskając w dłoni nożyczki. Kapitan z wielkim zainteresowaniem oglądał, na zmianę, to Helenę, to mnie.

– To ona? – spytał.

– A kto? – wyrwało mi się. – Elizabeth Taylor? Czy może Lenin…?

– Ciekawa rzecz…

Uniósł ją z pewnym wysiłkiem, obejrzał od spodu, wygarnął opakowanie i ładnie ustawił dekorację na środku stolika.

– Nieźle zrobiona – pochwalił.

– I nadzwyczajnie podobna – potwierdziłam zgryźliwe. – Rzeźbił Benvenuto Cellini…? Nie, to odlew, maska pośmiertna… Przy świadku stwierdzam, jest to niejaka Helena Wystrasz, która przejechała ze mną prawie pół Europy, z tym że żywa… To znaczy nie, żywa już raczej nie była…

– Może powi

Zgodziłam się.

– Koniaku mogę. Kuchnia jest tam. Poszłabym sama, ale pan będzie szybszy.

Pudło, papier, gąbkę i sznurek sprzątnął osobiście, myślałam, że to ze względu na moją nogę, ale okazało się, że nie tylko. Postanowił zabrać to ze sobą. Wyjął aparat fotograficzny rozmiaru pudełka zapałek, pstryknął parę razy i uszczęśliwił mnie informacją, że głowę może mi zostawić. Nie był to podarunek, o którym marzyłabym całe życie.

– A nie mógłby pan zabrać jej także? – spytałam zachęcająco. – Może panowie nie wiedzą dokładnie, jak wyglądała, właśnie tak, tyle że była jakby mniej różowa, kiedy ją ostatni raz widziałam. Kolorystycznie wprowadziłabym korektę. Na co mi to memento?

– A otóż, proszę pani, jeszcze nie wiem – odparł grzecznie. – Na wszelki wypadek niech postoi u pani. Przecież do pani ją przysłano? Mogło to mieć jakiś cel, zobaczymy, co z tego wyniknie.

Przełamując w sobie silny i zdecydowany opór, pogodziłam się z jego decyzją.

Postanowiłam zakodować w pamięci, żeby w holu nie zapalać światła. Nagły rzut oka na głowę nieboszczki mógłby i mnie wpędzić do grobu, dość miałam własnej, nawet mimo peruki, ta druga stanowiła nadmiar nie do zniesienia. Wpadłam na pomysł.

– Czy ma pan coś przeciwko temu, żebym ją zasłoniła jakąś szmatą?

– Dlaczego nie? Można. Nie będzie się kurzyła.

Błyskawicznie wyobraziłam sobie, jak odmiatam kurz z cholernej głowy, przejeżdżam ją odkurzaczem albo czyszczę pędzelkiem i coś mi się w środku zrobiło. Pośpiesznie podetknęłam kapitanowi kieliszek, nie żałował mi, w końcu ten koniak był mój własny.

Pomyślałam, że trudno, jakoś dam sobie radę z tym szczątkiem zwłok we własnym domu.

Przeszliśmy wreszcie do pokoju i przystąpiliśmy do tematu zasadniczego.

– No dobrze, przyznam się – powiedziałam, podając mu list od Heleny razem z kopertą. – Zbiegło mi się na francuskiej autostradzie, korespondencja i prezent. Ona nic do mnie nie powiedziała, poza „uciekaj” i „ja jestem Helena”. Resztę, z nazwiskiem włącznie, wydedukowałam. Ponadto dzwoniła do mnie jej przyjaciółka, niejaka Judyta Chmielewska, i potwierdziła, że w grę wchodzi jakaś zbrodnia. Oni go zabili, rzekła do mnie, ale, niestety, nie wiem kogo. Ponadto widzi mi się, że odgadłam babę, która mnie nienawidzi, jest to moja niegdyś przyjaciółka, a obecnie chyba wróg, nie wiem nawet, jak się teraz nazywa, bo poślubiła faceta, którego znam tylko z imienia. Renuś niejaki i do widzenia. A tej Judyty już pan nie złapie, bo dwie godziny temu odleciała do Kanady i właśnie znajduje się nad Amsterdamem. Dzwoniła do mnie z lotniska.

Kapitan cierpliwie wysłuchał mojego zeznania. Na komunikat o wojażu Judyty nieco jakby sposępniał, ale nie czynił mi wyrzutów. Informację o liście od niej ukryłam, bo miałam obawy, że będą chcieli przeczytać go wcześniej niż ja. Ominęłam także nazwisko Libasza, wyłącznie dlatego, że nie wytrzymał konkurencji z podarunkiem, wyleciał mi z głowy i zapomniałam o nim na śmierć.

Ledwo zostałam sama, rzuciłam się ku szufladzie, w której spoczywały płachty.

Foliowe wykluczyłam, nie nęciła mnie przezroczystość. Znalazłam stary obrus na dwanaście osób, w moim holu pojawiło się coś w rodzaju piramidy, spływającej ku podłodze łagodnymi fałdami. Zakrywszy prezent, ochłonęłam.