Страница 18 из 42
– Czy padło może wówczas jakieś nazwisko…?
– Padło, rzeczywiście – odparł zaskoczony lekko Marcel. – Zaraz, jakieś obce mi… Moment, przypomnę sobie, mam pamięć do nazwisk, w moim zawodzie to niezbędne. Harper…? Nie… Unger! Soames Unger. Tak wykrzykiwała, Soames Unger, ja mu pokażę Soamesa Ungera!
– Czy wyjaśniła może, kto to jest?
– Nie, nic więcej. Już ani słowa o całym odkryciu, jej euforia, niestety, zmieniła nieco kierunek…
Inspektor pomaltretował Marcela jeszcze trochę pytaniami o rozmaitych ludzi i poszedł, bardzo zadowolony. Tak intensywnie zastanawiał się przy tym nad cholernym Soamesem Ungerem, który znów przeistaczał mu się w symbol lub hasło, że omal nie zapomniał o czekającej cierpliwie pani Parker.
No i natychmiast po jego powrocie do Amsterdamu nadeszła owa przełomowa chwila.
O ludzkiej stronie wiedział już tyle, że techniczne szczegóły afery stały mu się niezbędne. Zwołał malutką konferencyjkę z udziałem kontrolerów bankowych, którzy mieli dość rozumu, żeby wyniki swoich badań dostarczyć w postaci licznych wydruków, bo posługiwanie się wyłącznie ekranami komputerów byłoby nieco uciążliwe. W pomieszczeniu znalazło się mnóstwo papieru.
Na zewnątrz lał deszcz. Holandia jest krajem czystym o wielkiej obfitości utwardzonych nawierzchni, deszcz jednakże robi swoje, a zbyt krótko lał, żeby idealnie umyć wszystkie jezdnie i chodniki. Jakaś ilość kurzu, pokrywającego całą Europę, zamieniła się w błoto.
Okno w pokoju było otwarte. Wiatr, ogólnie biorąc, wiał. Wnosząca kawę sekretarka szeroko otworzyła drzwi, dmuchnął potężny przeciąg i część mniejszych kartek sfrunęła na podłogę. Tuż za sekretarką wszedł ostatni, spóźniony nieco uczestnik konferencyjki, jeszcze w płaszczu, prosto z ulicy, w obuwiu, noszącym na sobie znamiona pogody.
Ktoś jeden rzucił się do przymykania okna, ktoś drugi do zbierania kartek, ktoś trzeci wrzasnął:
– Uważaj, bo zadepczesz błotem! Mam tylko jeden egzemplarz!
I wówczas inspektora Rijkeveegeena odblokowało, w umyśle z trzaskiem otworzyła mu się oporna klapka. Rzucił się do telefonu.
Upewniwszy się, że jestem w domu, Robert Górski ponownie złożył mi wizytę.
– Nie jest dobrze – rzekł z troską, kiedy już ustawiłam na stoliku jakieś napoje. – Holendrzy mają kłopoty.
Mimo upływu trzech tygodni, nie zapomniałam o holenderskiej aferze, bo ciągle mi o niej ktoś przypominał. Martusia nerwowo dopytywała się przez telefon, czy coś wiem o Ewie Thompkins i czy ona na pewno do niej nie przyjedzie. Nie wynikało z tego wprawdzie jasno, która do której miałaby przyjechać, ale pocieszająco twierdziłam, że nie. Gąsowska dzwoniła dwukrotnie, cała zatroskana, bo Jadzia tam się martwi i nie wie co zrobić, Thompkins chodzi ponury, a Thompkinsowa w strasznych nerwach. Samochód, co jej ukradli, już odzyskała, ale teraz go nie chce i płacze, żeby jej i
Poradziłam, żeby nic. Znajomość z trupem, o ile został pochowany, niczemu nie szkodzi.
Teraz znów Górski…
– Całkiem jak „Dzień Szakala” – skrytykowałam. – Tam Francuzi mieli kłopoty. Holendrzy też zgubili swojego złoczyńcę?
– Gorzej. W ogóle go jeszcze nie znaleźli. No i ten cały Szakal nie wdawał się przynajmniej w szulerstwa komputerowe. A ci tutaj owszem.
– I
– Wiadomo, Rijkeveegeen mi powiedział przez telefon, bo i tak afera ma szeroki zakres i tajemnicy nikt nie utrzyma. A ja mogę pani powtórzyć, dlaczego nie, tylko przedtem chciałbym załatwić podstawową sprawę. Sprawdzili zeznania tego chłopca, który panią zakapował i podobno, dopiero teraz zwrócili na to uwagę, pani coś zbierała po parkingu.
Zdumiał mnie potężnie.
– Ja coś zbierałam po parkingu? Gdzie, w Zwolle, przed Merkurym? Co, na litość boską, mogłam tam zbierać, przecież nie grzyby! Pereł nie mam, nie mogły mi się rozsypać!
– O grzybach i perłach nic nie wiem. No dobrze, załatwmy to wedle reguł. Niech pani powtórzy całe swoje zeznanie, wszystko co pani tam robiła, szczegół po szczególe.
– Niech się pan cieszy, że wynikła z tego sensacja, bo inaczej już bym nie pamiętała. A tak, to w oczach mam ten parking i całą resztę…
Z wielką satysfakcją ponownie opisałam swój pobyt w Zwolle, miłosiernie zaczynając tylko od stacji benzynowej, a nie od chwili wjazdu do miasta. W połowie opisu zreflektowałam się.
– Nie, źle robię. Powi
Górski westchnął smętnie i wypił trochę piwa.
– Podejrzenia w stosunku do pani jeszcze się nie pojawiły – zapewnił mnie grzecznie. – Osobiście, z dwojga złego, wolałbym podejrzenia niż to, co mi tu wychodzi. Zdaje się, że posiedzę u pani, aż wszystko ze mnie wywietrzeje, więc piwa mogę się napić. Ja rozumiem i potrafię im przekazać, niech pani kontynuuje.
Kontynuowałam zatem. Dojechałam do końca i popatrzyłam na niego pytająco.
– No dobrze – zgodził się Górski. – A chłopiec twierdzi, że jak pani już wysiadła i powyciągała jakieś rzeczy, coś pani upadło i zbierała pani to z ziemi. No…?
Och, cholera…!
Skrucha we mnie wręcz eksplodowała.
– Ma pan rację, chłopiec też. Do licha, wyleciało mi z głowy! Atlas samochodowy, z atlasu wyleciał mi jakiś papier, możliwe, że z torebki też, śmietnik miałam w rękach. Pozbierałam to, ale już sobie przypominam, wielkie mi zbieranie, dwie sztuki. No więc zgadza się, zbierałam. Bardzo przepraszam.
– Nie szkodzi. Gdzie one leżały, te dwie sztuki?
– Jedna… moment… prawie pod zderzakiem, na środku, a druga bliżej lewego tylnego koła. Po zewnętrznej stronie tego koła.
– Podniosła pani to…
– Podniosłam, to nie jest karalne. I nawet nic następnego przy tym nie zgubiłam!
– I co to było?
– A skąd ja mam wiedzieć? Nie czytałam przecież po ciemku! Coś z tego wszystkiego, co miałam w torebce i w kieszeniach, przeważnie rachunki i pokwitowania bankowe, pozbierałam z obowiązku, bo podobno wystarczy jeden kwitek z bankomatu, żeby inteligentni złodzieje pana okradli. Trzeba to niszczyć, najlepiej spalić.
Górski siedział jak kamień. Mignęło mi gdzieś wrażenie, że solidarność zawodowa solidarnością zawodową, może i biega po nim współczucie dla Ryjka-Wagona, ale gdyby sam tę sprawę prowadził, bodaj trochę tego kamienia by mu się ukruszyło.
– Paliła pani ogień? – zainteresował się jakoś tak beznadziejnie.
– Jaki ogień?
– Jakikolwiek. Chociażby w kominku.
Spojrzałam w głąb kominka, na ruszt. Leżała tam cała góra rozmaitości, żadnym ogniem nie tknięta. Korespondencja, reklamy, zawiadomienia bankowe, suche gałęzie sosnowe, tekturowe pudełka po różnych rzeczach, zwykłe papierki z opakowań, wysuszone resztki roślin, niepotrzebne wydruki z komputera… Przypomniałam sobie, że już dawno zamierzałam to podpalić, bo rosło przesadnie, ale do tej pory nie sprawdziłam, gdzie leżą długie zapałki. Na dnie musiało się znajdować wszystko, co przywiozłam z podróży.
– No i widzi pan, jakie korzyści można odnosić z osoby nie bardzo porządnej? – wytknęłam Górskiemu, chociaż nigdy jednego słowa na temat porządku do mnie nie powiedział. – Cały chłam leży w tej kupie na spodzie. Nie zdążyłam podpalić.
Robert Górski przyjrzał mi się niedowierzająco, po czym ze świstem złapał dech.
– Tego się naprawdę nie spodziewałem – oznajmił niemal w podziwie i zerwał się z fotela. – Pytanie zadałem wyłącznie z obowiązku, dla świętego spokoju. Szukamy!
Utemperowałam go, bo grzebanie w kominku mogło cały mój salon zamienić w wysypisko miejskie. Należało znaleźć folię, rozesłać ją, posegregować papierki…
W trakcie tych poszukiwań dowiedziałam się, co właściwie zrobił tajemniczy złoczyńca.
– Wykryła to ofiara – mówił Górski. – Podobno trafiła przypadkiem. Gość czatował na osoby zmarłe i samotne, takie bez naturalnych spadkobierców. Miał dojście do komputerów towarzystw ubezpieczeniowych, kilku, niech mnie pani nie pyta, jak był do nich podłączony, bo to skomplikowana sprawa…
– Już się rozpędziłam pana pytać, jeszcze czego! Skołowałby mnie pan do reszty, bo ja nawet nie chcę tego rozumieć.
– To i lepiej. W skrócie mówiąc, wprowadzał do komputera polisę, antydatowaną, wskazującą, na czyją korzyść gość się ubezpieczył, umieszczał ją we właściwym miejscu, były to średnie pieniądze, nie takie, żeby zaraz sprawdzać cokolwiek i robić sensację, ubezpieczenie dostawało akt zgonu i wypłacało forsę. Numer konta był podany. Potem właściciel konta, od razu powiem, że wszystko to były osoby fikcyjne, operowały numerem konta i hasłem, kazał robić przelew na i
– Ale człowiek musi w tym tkwić! – zaprotestowałam. – Hasło, samo z siebie, takiej roboty nie odwali. I zwłok do bagażnika nie wepchnie!
– Owszem, zgadza się. Tyle że nie wiadomo kto to jest, nikt go nigdy na oczy nie widział, nie wiadomo, czy jakiś Soames Unger w ogóle istnieje, ale zdaje się, wszystko na to wskazuje, że ta baba go dopadła. Odgadła. Jakim sposobem nie wiem i nie będę wnikał. Musiała się z czymś zdradzić, najprawdopodobniej on ją kropnął, Rijkeveegeen podejrzewa, że jest to ktoś ze znajomych, ale pytanie kto. Ma taki cień nadziei, że ten drugi papierek nie pani zgubiła, tylko on. A może…? Ponadto, i to jest druga sprawa, pani jedna go widziała…
– Ja jedna i ja jedna! – prychnęłam. – Już setny raz to słyszę!
– Bo to fakt, nieodwracalny. Nic pani to nie mówi?