Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 19 из 42

Nie wdawałam się w pogawędkę z faktem, bo poukładałam już papierki i pilnie zaczęłam wczytywać się w ich treść. Na większości znajdowały się tylko numery kart kredytowych i ewentualnie miejsce załatwiania transakcji. Skąd, na litość boską, miałam wiedzieć, czy to moje?

– Niech pan zaczeka. To będzie trwało do uśmiechniętej śmierci, pięciu kart używałam, a może i sześciu, trzeba spisać ich numery i razem będziemy sprawdzać. Pan również. Sto piw może pan wypić, zanim skończymy, i też wywietrzeją. Łaska boska, swoją drogą, że ich nie darłam!

– A dlaczego pani nie darła? – zaciekawił się Górski, pośpiesznie sięgając po część tego śmietnika.

– Bo mi się nie chciało. Tyle darcia…? Jak pierze. Poza tym pogniecione lepiej się palą.

Znalazłam karty, porządnie wypisałam ich numery i przystąpiliśmy do okropnej pracy. Gdzieniegdzie przytrafiało się nazwisko, niestety, moje. Do niczego. Usilnie starałam się przypomnieć sobie papierek, który leżał za kołem, czy on nie był trochę większy niż te bankomatowe? Chyba był… Ale wśród moich też przytrafiały się większe…

I wreszcie Górski trafił.

Siedział nad kartką i siedział, porównywał ją ze spisem numerów, przetarł nawet oczy, wreszcie sapnął i odchylił się na oparcie krzesła.

– Albo źle widzę, albo znalazłem – oznajmił niepewnie. – Albo posiada pani jeszcze jakąś kartę…

– Posiadać, posiadam, ale jej nie używałam, bo ona trochę i

– No to ta się nie zgadza… Nie ma u pani takiego numeru.

Wyrwałam mu z ręki papierek, z tych nieco większych, i przyłożyłam do spisu. Rzeczywiście, nie moja!

– Bruksela – przeczytałam. – Total… To benzyna. Nie brałam benzyny w Brukseli, w ogóle tym razem w Brukseli nie byłam! Rany boskie, Ryjek-Wagon miał rację! Zbrodniarz płacił za benzynę w Brukseli i zgubił kwitek… Zaraz, jest tu jakaś data…? Jest! Osiemnastego sierpnia, to by się mniej więcej zgadzało… Nie, za wcześnie!

Robert Górski zmarszczył brwi.

– Kto tak powiedział?

– Ja. Bo co z tym samochodem robił przez trzy dni… A, rozumiem. Przygotował się, trzymał go w jakimś podziemnym garażu… No dobrze, więc podwędził Ewie samochód w sprzyjającej chwili, jechał z Paryża do Amsterdamu przez Brukselę, po drodze brał benzynę…

– Dlaczego nie wyrzucił kwitka od razu? – spytał Górski z taką naganą, jakby miał do faceta ciężką pretensję za głupie niedopatrzenie.

– Nie wyrzuca się tych kwitków od razu, najpierw trzeba odjechać. Dowód, że pan zapłacił, każdy oszust może wejść, postać przy kasie, kupić batonik za osiemdziesiąt groszy i nic więcej, benzynę pominąć. Sama byłam świadkiem, jak takiego szukali, ruszył spod pompy, ale nie uciekł całkiem, na parkingu się zatrzymał i siedział w wychodku. Ale mógł uciec, nie? Z tym że nie miał takiego zamiaru i później grzecznie przepraszał. Też odjeżdżam z kwitkami, dzięki czemu w samochodzie mam rosnący śmietnik.

– No tak, ale nikogo pani, o ile wiem, nie zabija. Gdyby miała pani w planach zbrodnię…

– Identycznie odjechałabym z kwitkiem, zapewniam pana. Nawet tym bardziej, żeby nie zwracać na siebie żadnej uwagi. Nie mógł pan znaleźć tego śmiecia na początku, a nie pod koniec roboty?

– I tak musimy przejrzeć wszystko do końca, bo nigdy nie wiadomo. A w dodatku powinienem się upewnić, że to jest wszystko, co pani przywiozła z podróży i nic więcej nigdzie się nie zaplątało. I niczego pani nie wyrzuciła.

– Wszystkie osoby, które mnie bodaj trochę znają, przed sądem zaświadczą, że nigdy niczego nie wyrzucam – powiedziałam stanowczo. – Nawet prawdziwych śmieci. Od czasu, kiedy wyrzuciłam komplet zdjęć, które wiozłam specjalnie dla trzech osób… No owszem, przez pomyłkę, ale kto mi kazał tak wściekle sprzątać? I w ogóle było to dawno, od tamtego czasu wszelkie sprzątanie powoduje u mnie paraliż ręki. Niech sobie Ryjek-Wagon sprawdza, ile mu się podoba, pan też może…

– Nie, ja nie muszę…

– W samochodzie też nic nie ma, mój siostrzeniec wziął go do mycia, szczątki ze środka zebrał do foliowej torby i przyniósł mi do domu, na wszelki wypadek, bo mnie zna. I rzeczywiście, pod fotelami leżała mała lupa, taka podróżna, mam na myśli samo szkło, wyleciało z oprawki. No dobrze, jedną rzecz wyrzucił, zawartość popielniczki. Ale jeśli… – rozzłościłam się nagle – ważne dokumenty przechowuję w używanej popielniczce, to znaczy, że nie ma co ze mną gadać, kwalifikuję się do zakładu zamkniętego i jestem Lukrecja Borgia. Więc niech on mi nie zawraca głowy!

Lubiłam Roberta Górskiego, po chwili zatem złagodniałam. Przyniosłam drugą torebkę i torbę plażową i sprawdziliśmy wszystko. Poza jednym grzebieniem, jednym przegranym biletem z wyścigów w St. Malo i dwiema muszlami po ostrygach, które, mimo zamknięcia w torbie, wyschły i wcale nie śmierdziały, nic tam więcej nie było. Muszle bardzo mnie ucieszyły, bo przedtem nie mogłam ich znaleźć. Widząc wyraz twarzy Górskiego, poczułam się zmuszona złożyć wyjaśnienie.

– Niech pan tak nie patrzy, przywiozłam je dla osób obcych ostrygom, specjalnie wybrałam największą z numeru zero i najmniejszą z numeru trzy, żeby pokazać różnicę. Umyłam je przedtem. Muszla jak muszla, o co chodzi?

Zdaje się, że Robert Górski upewnił się, że kontakty ze mną rozszerzają mu horyzonty przesadnie i nie do zniesienia, bo nie wdawał się w temat. Zresztą, był już chyba uodporniony. Wrócił do holenderskiej afery.





– No więc chcę pani powiedzieć i niech pani, na litość boską, raz wreszcie potraktuje to poważnie, że jest pani jedynym świadkiem, który gościa rozpozna. Z twarzy. I zezna, że on właśnie przyjechał tam samochodem, w którym znajdowały się zwłoki. Cokolwiek by im powychodziło z dokumentów, tylko pani go może przygwoździć. Zapewne nie wie, że zgubił ten kwitek, gdyby miał o tym pojęcie, już by panią rąbnął i podpalił w kominku…

– A, właśnie! – przypomniało mi się. – Niech ja wreszcie znajdę te długie zapałki!

– …a teraz to wyjdzie na jaw, bo będą go szukać, a skoro ma dostęp do rozmaitych sieci komputerowych, dowie się od razu.

– I co? Przyjedzie do mnie?

– Cholera go wie. Może wynajmie zawodowca.

– Mam szyby kuloodporne.

– O Jezu… Ale wychodzi pani z domu!

– Bardzo nieregularnie.

– Nieprawda! – zaprzeczył Górski z nagłą energią. – Codzie

Zastanowiłam się i postanowiłam dawać kotom jeść w samo południe. W krwiożercze zamiary zabójcy baby z bagażnika nie wierzyłam za grosz. Pomachałam Górskiemu ręką przed nosem.

– Niech pan przestanie opowiadać te brednie. Gdybym rzeczywiście była taka wściekle ważna, ściągnęliby mnie do Holandii, posadzili w jakim kącie i wzywali kolejno wszystkich znajomych ofiary. Każdego w kurtce od deszczu. Sam pan mówi, że im wyszło, że to musiał być znajomy… Zaraz, ofiary jak ofiary, ale mur-beton znajomy Ewy Thompkins i tego jej adoratora, nikt i

Robert Górski zgrzytnął zębami.

– Owszem, zależy. Nie zauważyła pani, kto przy tej okazji został oszukany? Towarzystwa ubezpieczeniowe i urząd skarbowy, odbiorca forsy nie płacił podatków. A obliczyli, ile zarobił, zdaje się, że jeszcze nie do końca, ale już im wychodzi około stu milionów euro. Wierzy pani, że położą na tym krzyżyk?

No nie, na stu milionach może nie…

– To co pan uważa? – zirytowałam się. – Co niby powi

Górski jakoś dziwnie błysnął okiem, pozgrzytał jeszcze trochę zębami, opanował emocje, troskliwie schował odnaleziony papierek, z naciskiem zażądał ode mnie szczególnej ostrożności, która nie wiadomo na czym miała polegać, i poszedł.

Natychmiast zaczęłam szukać długich zapałek.

Szukanie, jako takie, jest zajęciem mało absorbującym umysłowo. Chyba że szuka się drogą dedukcji, ale w tym momencie nie wchodziło to w grę, bo nie miałam pojęcia, kto i kiedy używał ich ostatnim razem. Małgosia albo Witek. W lecie…? Podgrzewali dom kominkiem…? A, może Witek używał do grilla.

Owszem, pamiętałam, że w pudełku zostało ich ledwo parę sztuk, dwie czy trzy. Ale miałam przecież zapasowe pudełka, pełne, ciekawe, gdzie też zostały ulokowane?

Szukając tylko oczami i zaglądając gdzie popadnie, mogłam myśleć. Nie o kombinacjach komputerowych, niech mnie ręka boska broni, nawet ich sobie nie próbowałam wyobrażać, zgłupiałabym z tego do reszty. Wyłącznie o ludziach, w końcu ten cały kant opierał się na jednostkach ludzkich, jakim sposobem cholerny, podwójny przestępca wynajdywał swoich samotnych nieboszczyków…? Miał jakieś wtyczki w szpitalach czy co…?

Może w zakładach pogrzebowych…?

Opieka społeczna. Też nieźle. Domy starców…?

A gdybym sama chciała takich znaleźć…?

Skupiłam się trochę i policzyłam. Znane mi osobiście, względnie ze słyszenia, osoby samotne, bezdzietne, bez rodzeństwa, rodzice nie żyją, względnie jednostki radykalnie skłócone z otoczeniem, owdowiałe, mściwe… Naliczyłam szesnaście sztuk, a nie starałam się przecież specjalnie o tego rodzaju towarzystwo i wiedzę. Gdybym się nieco przyłożyła, zapewne znalazłabym więcej. Ktoś zainteresowany tematem, obracający się wśród ludzi, zajmujący się ich sprawami zawodowo… Adwokat, notariusz, lekarz, a może zwyczajny urzędnik w ubezpieczeniach…? Może ktoś z dostępem do ewidencji ludności…?

Musiałby ten przestępca istnieć co najmniej w dwóch osobach. Jedna jest całkiem kimś i