Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 42 из 58

Na „trzeba tylko" mu się urwało, bo pani Lusieńka wyraziła swoją opinię.

– Ale, że ona go nie zabiła, za to głowę na pniu położę – rzekła z niezłomnym przekonaniem.

– No? Bo co? – zainteresował się małżonek.

Połowica wzgardliwie wzruszyła ramionami.

– Bo dla niej bez niego życia nie było. I nie ma. I ona nie z tych, co się trują, żadne samobójstwo, nic z tych rzeczy. Jak ona teraz na jego grobie dzień w dzień nie będzie ze świeżymi kwiatami siedziała, to niech ja… niech ja… niech ja nawet wyłysieję! Żyła nadzieją na niego, co ja mówię, pewnością na niego i do widzenia. To było widać, obsesja, świeciło od niej, gdyby go paraliż tknął, kwiczałaby ze szczęścia, że ma go dla siebie, pielęgniarka całą dobę na okrągło do końca życia. Do wariatkowa się nadaje, jak rzadko, kto.

Wólnicki się zmartwił, na marginesie zostawiając myśl, że pani Lusieńka jest znacznie mądrzejsza niż się wydaje, chociaż wiadomo, że to te baby tak między sobą… ale czy z taką obsesjonistką uda się parę normalnych słów zamienić? Skoro z nią odjechał, powi

Opanował się z wielkim wysiłkiem.

– Przepraszam, ale mówiła pani coś o szczekaniu…

Przez chwilę pani Lusieńka była zdziwiona, ale zaraz jej przeszło.

– A! Chodzi panu o psa Bukielaka? No pewnie, cały czas szczekał, a oni jakby ogłuchli, jestem pewna, że nawet nie słyszeli. Istne głuszce! Ale na pana miejscu ja bym tę Wiwien zapytała…

– Ja na swoim miejscu także. Dziękuję pani bardzo…

Również w tym samym czasie przyszedł pan Ryszard, wezwany przez mnie telefonicznie. Ściśle biorąc, wezwany został wcześniej i nie on sam, tylko jego pracownicy.

– Niech pan sam popatrzy – rzekłam z furią, kiedy objawił się osobiście. – Proszę, proszę, chodźmy pod wierzbę. Mówiłam, żeby to wyrzucić, nie? Naprawdę widzi pan we mnie Horpynę, która z tym całym gruzem poleci na wał wiślany i trochę go umocni? Wałowi się przyda, ale ja się nie czuję na siłach, może jeszcze trzydzieści lat temu, ale nie teraz, już się odchudziłam, nie muszę więcej!

Pan Ryszard, bez emocji patrząc na pełne gruzu taczki i górkę takiegoż gruzu, która na taczki nie weszła, zakłopotał się i westchnął.

– No to pani nie wie, jak jest z ludźmi? Ten ma to, ten ma tamto. Marcinek na budowie w Zielonce, a tego Henia ja chyba wyrzucę. Chociaż szkoda mi trochę, bo jako kierowca doskonały i przeważnie załatwia koncertowo. Czasem mu się tylko przytrafia…

– I akurat cyrkluje na mnie? – warknęłam straszliwie. – Akurat mnie Henio wściekle nie lubi? Czy ja mu każę siebie czytać? Nie ma przymusu! Widział mnie w ogóle?! Może mu się z twarzy nie podobam, ale to, co, pan w niego wmawiał, że mam osiemnaście lat i on się strasznie rozczarował?!

– Nic w niego nie wmawiałem…

O, nie tak od razu furia we mnie klęsła.

– Ale ten Henio, sam z siebie, ma ręce? Nie paralityk? Kierowca, wedle przepisów, ciężarów żadnych nie powinien nosić, niech pan z nim przyśle jeszcze jakiego! W tym kraju panuje bezrobocie!

– Sama pani mówi, że bezrobocie u nas polega na tym, że nie ma łudzi do roboty…

– Niech weźmie ze sobą bezdomnego w młodszym wieku…!

– A pani uważa, że ci w młodszym wieku, dlaczego są bezdomni?

Polityka ogłuszyła mnie ostatecznie.

– Pan mi przyśle tego Henia! Zabiję gnoja osobiście!!!

– Przed wywiezieniem gruzu czy po?

– Po…!!! – zreflektowałam się nagle. – Nie, po już mi przejdzie. Poza tym nie wróci, ucieknie na widok megiery. No to pana zabiję. Niech pan coś zrobi.

– Herbaty, jeśli można. A Henio, prawdę mówiąc, chyba się pani trochę boi.

Zważywszy, iż nie mogłam sobie przypomnieć żadnego bezpośredniego kontaktu z Heniem i nie wiedziałam nawet, jak wygląda, zdziwiłam się nieco. Niektórych pracowników pana Ryszarda znałam od dawna, a niektórych wcale. Henio zaliczał się do tych drugich.

– Zrobiłam mu coś złego? – spytałam z niepokojem.

Pan Ryszard, znający mój dom lepiej niż ja, zważywszy, iż go sam budował, sięgnął po swoją ulubioną szklankę.

– Zrobić i dla pani?

– Nie, dziękuję, ja mam. Dolać trochę. I chodźmy do salonu, tam przyjemniej. O co chodzi z tym Heniem? Upodobania może mieć dowolne, ale ja się chcę pozbyć gruzu po telefoniarzach, więc mnie to interesuje. Naprawdę mam to sama wywozić na wał w foliowych torbach?

Pan Ryszard otrząsnął się z lekka, zapewne wizja mnie przy tego rodzaju pracy nie wzbudziła w nim euforii, albo może nie spodobał mu się mój przemęczony trup, leżący w połowie drogi. Zaprzeczył, czym prędzej.





– Nie, niech pani po prostu w tamtą stronę nie patrzy, na szczęście wierzba zasłania. Jutro ich przycisnę. A co do tego Henia… to sam nie wiem, ale było przecież gadanie, że ktoś ukradł pani zapalniczkę, i wszyscy słyszeli. Sam ich przepytywałem. Henio też tu wtedy był.

Pan Ryszard urwał na chwilę i napił się herbaty. Wydawał się nieco zakłopotany. Czekałam podejrzliwie na dalszy ciąg.

– Sam nie wiem, jak to powiedzieć, bo to głupie.

– Zwyczajnie niech pan powie – poradziłam. – Henio podwędził?

– Ale, skąd! Przeciwnie. Z początku nie, dopiero trochę później, jak uzgodnili zeznania, Henio zaczął się tak wahać, no i dobrze, niech będzie wprost, rzucił podejrzenie na panią Julitę.

Zdumiałam się niebotycznie.

– Na litość boską, dlaczego…?!

– Bo wróciła. Tak się Henio upiera.

– Trzeźwy był?

– Jak świnia. To dobry kierowca, w pracy nie pije. W ogóle nie bardzo pije, piwo po robocie, wódkę do śledzia, normalnie, jak człowiek, jeszcze go pijanego nie widziałem i nawet chyba ani razu na kacu. Ze dwa dni myślał, zanim to powiedział.

– Niech pan powie porządnie, co powiedział – zażądałam surowo. – Julita, co prawda, na pewno nie ukradła, ale może coś z tego wyniknie. No! Co mówił? Co to znaczy, że wróciła?

Pan Ryszard pokręcił głową.

– Tak, co do słowa pani nie powtórzę – zastrzegł się. – On przyjeżdżał i odjeżdżał, dowoził różne rzeczy, ale w zasadzie był. Widział jak Julita wychodziła, tak mówi, a zaraz potem wywoził skrzynki, za śmietnikiem zawracał i zobaczył, że wraca. Jakoś dziwnie wracała, tak się zawahała, zatrzymała przy furtce, weszła do domu i prawie od razu wybiegła. Tyle widział, co przez czas zawracania i nie przyglądał się specjalnie, ale pamięta. Julita ładna i rzuca się w oczy, więc zauważył. Tak, mówi, wyglądało, jakby czegoś zapomniała i po to wróciła, a nie chciała się przyznać, że zapomniała, czy coś w tym rodzaju. Bywa, że człowiekowi głupio, że zapomniał. Pani Julita nie mówiła, że wracała?

Wzruszyłam ramionami.

– Nawet gdyby wróciła sto razy, też nie po moją zapalniczkę. A i

– Nikt ani nie potwierdza, ani nie zaprzecza, nie zwrócili uwagi. Każdy zauważył kogoś jednego, ale harmonogramu tego wchodzenia i wychodzenia nie zrobią. Henio powiada, że w ogóle by go to wszystko razem wcale nie obeszło, gdyby nie to, że jest gadanie o kradzieży, on nie złodziej i co widział, to mówi. Ale głupio mu i dlatego tak się miga.

Ponownie wzruszyłam ramionami, tym razem z irytacją.

– Komunikat o Julicie może rozplakatować po mieście, jeśli ma na to ochotę, ale gruz niech, do diabła, wywiezie! Niech mi się tu nie wygłupia! Mimoza się, kurczę jego blade, znalazła! I w ogóle, o co chodzi, jego akurat ktoś o tę zapalniczkę posądzał czy jak? Przecież jej nawet na oczy nie widział!

– Za to ogrodnika widział – westchnął pan Ryszard. – Okazuje się, że on doskonale znał tego całego pana Mirka, mignął mu tu za którymś nawrotem, do swojego samochodu wsiadał i aż się Henio zdziwił, co ten palant tu robi. Może, dlatego tak się przejął.

Teraz i ja się przejęłam.

– Ejże! Skąd go znał? Nie, chyba głupio pytam woził mu coś? Pan Mirek do swoich bubli potrzebował transportu!

– Zgadza się, Henio dużo wozi, a dla nieboszczyka już parę lat jeździł, z roślinami doskonale sobie dawał radę…

– Lepiej niż pan Mirek…

– Chyba lepiej. Nie lubił go i dosyć obelżywie się o nim wyrażał. No i takie chichoty słyszałem wśród chłopaków… Wie pani, ja mam, co robić i na plotki mi czasu brakuje, ale bywa, że coś w ucho wpada. Rywale to byli. Dziewczyna Henia za ogrodnikiem latała, natrząsali się z niego trochę, że po to dla niego jeździł, żeby romansu pilnować. Niewiele tego gadania było, bo Henio się wściekał, może teraz przestanie, skoro konkurent mu odpadł, ale chyba, dlatego tak się tą zbrodnią zdenerwował. I tą kradzieżą.

– Zaraz, zaraz, panie Ryszardzie, chwileczkę. Rywal, mówi pan? I zapalniczka…? A gdzie był Henio, jak pan Mirek trupem padał…?

– Niech mi pani nie mówi, że pani chłopaka podejrzewa – zgorszył się pan Ryszard. – Nie wiem, gdzie był. Gliny to już chyba sprawdziły?

– … iii tam, dużo oni sprawdzą. Nikt im przecież prawdy nie powie, każdy zełże cokolwiek na wszelki wypadek. Więcej się pan dowie prywatnie od jego kumpli albo nawet od niego samego. Niedziela… nie pracował chyba? Może do tej swojej dziewczyny poleciał?

– Może i poleciał. To my teraz mamy śledztwo prowadzić? Na co to pani?

Zreflektowałam się. Rzeczywiście, na co mi to? Zapalniczki, do pioruna, szukam, a nie zabójcy pana Mirka!

Nagle coś mi się zrobiło w głowie i doznałam jakby pomieszania zmysłów. Nie bacząc kompletnie na uzyskane o poranku informacje, jakoby Wiwien Majchrzycka odznaczała się urodą antykuszącą, na poczekaniu wymyśliłam, że to ona właśnie, latająca za ogrodnikiem, stanowi przedmiot uczuć Henia. Diabli wiedzą w końcu, jaki Henio ma gust, może zwyrodniały? Brygida Majchrzycka przyjeżdża i robi awantury, usiłuje odzyskać pamiątkowy przedmiot, z jakichś tajemniczych powodów pan Mirek postanowił swoją zapalniczkę ocalić, podwędził, zatem moją, żeby ją dać Wiwien, żeby ją dała Brygidzie… I dał jej, zdążył, i ona teraz stoi u Wiwien i czeka na Brygidę, i trzeba jej natychmiast odebrać, bo inaczej Brygida przyjedzie…

Niejasno czując, że gdzieś na dnie mojego natchnionego odkrycia tkwi jakieś przeraźliwe kretyństwo, nie zdołałam się jednak powstrzymać.