Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 41 из 58

– Brygida? Nie Wiwien?

– Jaka znowu Wiwien? – skrzywił się Sobiesław. – Brygida, na bank! Nie, zaraz…

Teraz już uczciwie wysilił pamięć.

– Czekaj, czekaj… Głupie imię, ale brzmi jakby znajomo. Słyszałem je. Chyba słyszałem, bo sam bym nie wymyślił. I z Mirkiem miało to coś wspólnego. Czy nie wpadło mi w ucho kiedyś… Jakaś Wiwien czepia się go jak rzep i nie może się jej pozbyć, mam takie mętne wrażenie. A co? – zaciekawił się nagle. – Macie taką?

– Plącze się po dochodzeniu – rzekł fotograf ostrożnie, bo nie był pewien, czy osoby podejrzane nie stanowią tajemnicy służbowej. – I to była Wiwien Majchrzycka?

– A cholera ją wie, jak się nazywała, nazwiska nie słyszałem. Ale spróbuję…

– Co spróbujesz?

– Spojrzeć na zdjęcia. Co ja wtedy robiłem…? Na krótko wpadałem i rzadko. Czy nie ten ogród botaniczny…? Ludzie mają różne rodzaje pamięci, mnie się wydarzenia kojarzą ze zdjęciami, popatrzę, może mi się coś więcej przypomni. Daj mi namiar na siebie, w razie, czego zadzwonię.

Wręczając wizytówkę koledze po fachu, fotograf nie miał nawet drgnięcia przeczucia, jak szybko fotograficzna pamięć Sobiesława zdoła zadziałać i skąd tryśnie jej źródło…

Dokładnie w tym samym momencie Wólnicki dotarł do tenisisty.

Złapał go w domu, stanowiącym podziwu godną rezydencję, ponieważ tenisista z zawodu był prezesem firmy określonej w książce telefonicznej wdzięcznym mianem „aaaaaaalarmy". Firma działała sprawnie, prezes, zatem dysponował dużą swobodą i krótko przed południem zaledwie skończył konsumpcję śniadanka. Jedne sprawy służbowe załatwił zdalnie o wczesnym poranku, kolejne zaś, wymagające udziału osobistego, miał przewidziane dopiero po drugiej. Komisarzowi od razu zaproponował kawkę, herbatkę, względnie i

Wólnicki skorzystał z kawki, żeby wprowadzić nastrój towarzyski, zamierzał, bowiem udawać, że przyjechał na plotki. Co w pewnym stopniu nawet nie mijało się z prawdą.

– Grał pan w niedzielę w tenisa z Mirosławem Krzewcem – zaczął z westchnieniem.

– O, cholera – zaniepokoił się pan domu. – Panie, gdybym wiedział, że go ktoś kropnie, rakiety do ręki bym nie wziął! Jak Boga kocham, żywy stąd odjeżdżał, mam świadków!

Wólnicki powstrzymał się od pytania, skąd wie, że Krzewca ktoś kropnął, zdawał sobie bowiem sprawę i upływu czasu i szybkości, z jaką sensacyjne wieści rozchodzą się po ludziach. O śmiertelnym zejściu partnera mogło pana prezesa poinformować już ze dwadzieścia osób, a możliwe, że i sto. Wolał od razu przejść do świadków.

– No właśnie – rzekł konfidencjonalnie. – To świadkowie. Poufnie to panu mówię, ale istnieją podejrzenia, że ktoś z tych świadków trochę się przyczynił.

– Ale co też pan…!

– O wszystkich pan wszystko wie? Sami przyjaciele?

W tym momencie podsłuchująca pilnie małżonka pana prezesa wtargnęła na oszkloną werandę, służącą do picia śniadaniowej kawki. Strój miała na sobie pora

– O, żadne takie! Ty tu, Włodziu, tak zaraz nie zaświadczaj za ludzi! My nic nie ukrywamy – zwróciła się z energią do komisarza – ale obcy ludzie też patrzyli, a skąd mój mąż ma znać obcych ludzi? Gapią się różni, może się gapić i złodziej, i morderca! Mój mąż to jak dziecko, nawet głowy nie odwróci, choćby tam, kto warczał i szczekał…!

– Ależ Lusieńko…

Lusieńka zawinęła się ekspresowo, sięgnęła do barku, nalała sobie koniaczku i już siedziała przy śniadaniowym stoliku, Wólnicki ledwie zdążył wykonać wszystkie eleganckie, powitalne gesty. Szczekanie go nieco zaintrygowało.

– Mnie niech pan pyta! – zarządziła. – Oni po tym tenisie to nie powiem, co widzą, pot im oczy zalewa, ale ja, co widzę, to widzę. Że tu stali i siedzieli znajomi, to jedna sprawa, nawet się Bolcio ze Szczepanem zakładał, który wygra, ale za ogrodzeniem też patrzyli, Bukielak z psem przylazł i tylko psa zdenerwował, bo mu się do piłki wyrywał, a on go trzymał…

Przez dwie sekundy Wólnicki miał w oczach obraz tego jakiegoś Bukielaka, który wyrywa się trzymającemu go psu, ale zaraz się opamiętał.

– … a nawet żaden nie spojrzał, że do Mirka samochodu już się pokraka zakradała! I Mirek spojrzał dopiero, jak ten rechot usłyszał!

Przerwa na chlupnięcie sobie koniaczku została szybko wykorzystana przez pana prezesa.

– Moja żona jest ogromnie spostrzegawcza, może nawet nadmiernie, ale ja wszystkie nazwiska podałem temu panu z policji, który tu nas pytał…

– Ale mnie nie pytał! Nawet nie wiedziałam, że był!

– … i wszystkie zapisał. Nawet nasza gosposia zeznała, nawet ogrodnik…

– Dużo Jasio wie! – wskoczyła znów w zeznania pani domu z gniewem i wzgardą w odniesieniu do wiedzy ogrodnika. – Gienia owszem, nie powiem, ale z kuchni mało widać. A ja tu byłam i ślepa nie jestem! Tam samochody stały – wskazała palcem w kierunku, gdzie i Wólnicki zaparkował – a ona tak z tyłu, w kucki prawie, ukradkiem. I nic mi nie powiedzieć tyle czasu, żeby nie Gienia, do dziś bym nie wiedziała, że takie piękne śledztwo się robi!

– Ależ Lusieńko, przecież cię nie było…





– Nie było, nie było… Ale w ogóle byłam! Mógł ten gli… policjant na mnie zaczekać!

– Do północy…?

– O, rzeczywiście, zaraz tam północ, wielkie rzeczy…!

Wólnicki wyrzuty małżeńskie przeczekiwał cierpli, wie, podtrzymywany na duchu wnioskiem, że z zabójstwem państwo domu na pewno nie mają nic wspólnego. Tyle wywęszyć umiał, lepiej niż pies. Żal pani Lusieńki napełniał go głęboką nadzieją, coś ta baba dostrzegła, wywiadowca rzeczywiście nie tyle może zlekceważył, ile nie przyszło mu do głowy…

Pani Lusieńka porzuciła pretensje do męża.

– No i proszę, dobrze, że pan przyszedł, jestem pewna, że nic wam nie powiedzieli, wszystko ważne przeoczyli! Chwalić Boga, żadnych interesów mój mąż z nieboszczykiem nie miał i ja tu niczego ukrywać nie muszę…

– Lusieńko…!

– Cicho bądź! Co jak co, ale na ludziach Włodzio się zna i wie dobrze, kto się do czego nadaje. Mirek, świętej pamięci, do tenisa w sam raz, do imprezy, do tańca, ale do interesów niech ręka boska broni! Dawno się Włodzio połapał.

– Pogratulować – rzekł szybko Wólnicki. – A to ważne, co przeoczyli, to, co?

– Plotki, panie komisarzu, plotki…

– Cicho bądź! Takie plotki, które na własne oczy widzę, to już nie plotki, tylko te, no, jak im tam, o, dowody rzeczowe! Prawda?

Wólnicki z całego serca potwierdził.

– No proszę! A ja na własne oczy widziałam, pokraka przylazła…

– Przepraszam bardzo, jaka pokraka?

Pani Lusieńka sapnęła z wyraźną rozkoszą i ponownie sięgnęła do barku.

– Dziwię się, że pan nie wie. Była taka jedna, nawet o niej Mirek napomykał, molestowała go całe lata, uwolnić się nie mógł, już się odczepiał i na nowo. Unikał jej jak mógł, a ona swoje. Śledziła go, ale mówił kiedyś, że, całe szczęście, samochodem jeździ, więc niemożliwa rzecz razem jechać w dwa samochody, bo on też samochodem. Ale czasem taksówką i wtedy klęska, nie sposób jej się pozbyć. Znajomość z nami przed nią ukrywał, ale w końcu wypatrzyła, no i wtedy, w niedzielę, nie wiem, czym przyjechała, ale odjechali razem, pewnie wolał ją zabrać, żeby do nas nie przyszła. A już była wcześniej i raz ją nawet na mieście widziałam, a w niedzielę, z kortu zeszli, ten pot ocierali, a ona, wyraźnie widziałam, za jego samochód się zakradła i za bagażnikiem siedziała. Schowana, w kucki. I zarechotała.

– Proszę…?

– Śmiech taki miała, jakiś okropny. Jakby, co rżało albo rechotało, albo jakoś tak… chrrr, chrrr, chrrr, rżrżrż, hyrrr, hyrrr… Nie, ja tak nie umiem.

Dźwięk, wydany przez panią Lusieńkę, był przerażający, acz jej zdaniem, nieudolny.

– Lusieńko…! – jęknął zdławionym głosem pan prezes.

Wólnicki milczał, lekko zamurowany. Pani Lusieńka odchrząknęła i przepłukała gardło koniaczkiem.

– No, sam śmiech by wystarczył. Ale i bez śmiechu jakaś taka… Ja nie jestem żadna megalomanka, Włodzio może zaświadczyć, są kobiety młodsze ode mnie i piękniejsze, proszę bardzo, zgadzam się na to, każdy ma swój gust, wcale tak nie krytykuję, chociażby żona Mirka, była żona, bardzo ładna, ale ta… zaraz, dziwaczne imię… o, Wiwien! Ta Wiwien, ja nie wiem, ona ma w sobie coś obrzydliwego. Niby nic, nie garbata, nogi proste, ani iksy, ani obajny, nie karlica, a jednak. Twarz jakaś taka… I chyba ruchy. Chodzi brzydko, macha rękami… No nie wiem, to trzeba zobaczyć. Pokraka i tyle. Mirek ten śmiech usłyszał, obejrzał się i aż zbladł. Zaraz się pożegnał, zabrał rzeczy, poleciał do samochodu i razem odjechali.

Wólnicki odetchnął głęboko.

– No właśnie, dziwne się wydawało, że po tym tenisie pod prysznic nie poszedł. Państwo tu przecież z pewnością mają…

– A gdzie mu było do prysznica, co też pan! Na jego miejscu też bym uciekła, żeby ona tu nie przyszła i swoich rechotów nie zaczęła!

– A ja nic o tym nie wiedziałem – bąknął pan prezes, jakby nieco oszołomiony.

– No, Mirek się nie chwalił. Który chłop zauważy, jak się nic nie mówi?

– Pani jest bezce

– To mogę zaświadczyć pod przysięgą! – zapewniła pani Lusieńka.

Wólnickiemu przeleciał przez głowę cały tajfun myśli. Wywiadowcy, mężczyźni, rutyna, gówno się dowiedzą, no owszem, są i dziewczyny, skąd człowiek ma wiedzieć, gdzie wysłać faceta, a gdzie dziewczynę, czemuż, do diabła, nie miał fartu dostać Joli… a, na nic, w chwili wizyty wywiadowcy pani Lusieńki nie było, no tak, jak w totolotku, rezultat zależy od szczęścia, niech to piorun spali, ludzie powiedzą wszystko, trzeba tylko…